Pani Genowefa Ziółkowska z Damasławka ponad 60 lat czekała na dzień swojej podróży w rodzinne strony na Ukrainie! Po wcześniejszych przygotowaniach, poczynionych przez syna Witolda, przyszedł moment wyruszenia w długą drogę. Historia, którą opowiadał mi Witold Ziółkowski, wydarzyła się naprawdę...
Losy mojego dziadka Franciszka Paszkowskiego oraz mojej mamy Genowefy, jednej z jego córek, związane są z małą wioską Frankpol na Wołyniu. Dziadek był tam sołtysem - rozpoczyna opowieść pan Witold. Paszkowscy prowadzili kilkunastohektarowe gospodarstwo i przez to uchodzili za najzamożniejszą rodzinę w swojej wsi i okolicy. Był wieczór, 17 czerwca 1942 r., kiedy do ich domu wpadł jedenastoletni bratanek sołtysa z wiadomością, że trzeba uciekać, bo nadciągają "banderowcy".
Ludzie ludziom...
W mgnieniu oka wyskoczyli na podwórze. Najpierw uciszyli psa. "Gdzie wasze dobra, baćko" - krzyczeli. Chodziło im o złoto, porcelanę, kożuchy, zboże. Nikt do końca nie jest już w stanie odtworzyć dokładnego przebiegu tych zdarzeń.
Błysk ostrzy noży, przeraźliwy krzyk, płacz, wzywanie Boga i... śmiertelna cisza. Dziesięcioletniej wówczas Geni zadano kilkanaście ciosów nożem w plecy. Następnego ranka sąsiedzi dokonali makabrycznego odkrycia: przy studni trzy zakrwawione ciała kobiet. - Babci Franciszce, jej szwagierce Michalinie oraz dziewczynkom Loni i Geni kazano położyć się twarzą do ziemi w pobliżu studni. W zbożu zaś znaleźli ciała sołtysa i jego syna Kazika - opisuje Witold. Przy studni nie było ciała dziesięcioletniej Geni. Ślady krwi prowadziły do domu. Pod zakrwawioną pierzyną sąsiedzi znaleźli żyjącą jeszcze dziewczynkę. Wozem przetransportowano ją do niemieckiego szpitala w Horodnicy. Po wielu operacjach trafiła pod opiekę swojej starszej siostry Losi oraz jej męża Klemensa.
- Jako dziecko często przysłuchiwałem się wspomnieniom przy okazji rodzinnych spotkań: ciocia Losia, wuj Klemens, moi rodzice opowiadali historie, których wówczas nie rozumiałem - wspomina Witold Ziółkowski. - Nie rozumiałem również, dlaczego co roku w Święto Zmarłych moja mama płacze dłużej niż inni, modli się dłużej niż inni... Nie rozumiałem, dlaczego mama choć tak blisko, jest jakby nieobecna - dodaje.
Podążając drogą wspomnień
Dwa lata temu pan Witold wraz z żoną i córkami pojechał na urlop. W jego głowie zrodził się pomysł, by zawitać na Ukrainę, aby "przetrzeć" szlak do Frankopola. W Równem, stolicy okręgu, mieszka kuzynka pani Genowefy, Ludmiła. Ona była przewodnikiem tej wyprawy. We Frankopolu mieszka ich kuzyn Janek. Wizyta niespodziewanych gości ogromnie go wzruszyła. W towarzystwie Ludmiły i Janka skierowali pierwsze kroki na cmentarz, odwiedzając grób rodzinny po raz pierwszy. - Stanęliśmy przed mogiłą, a raczej kopczykiem ziemi, kolana zginają się same, łzy powoli spływają po policzkach... Dziadku! Wkrótce wrócimy tu z waszą Genią - relacjonuje Witold.
Syn pani Geni dotarł też do przyjaciółki mamy - Salomonki. Wzruszona, spoglądając na podobiznę Geni na fotografii, ze łzami zawołała: - To moja Genia, dusza moja, kochana. Witold z żoną i córkami udali się jeszcze nad rzekę Korczyk, tę, nad którą bawiła się mała Genia z koleżankami. Na pobliskiej łączce wnuczki zerwały kwiatki dla babci Geni. Po powrocie do Damasławka pan Witold zaprosił rodziców oraz przyjaciół znających tę historię. Z kasety wideo odtworzona została wakacyjna przygoda państwa Ziółkowskich. W pewnej chwili na ekranie pojawia się piękna jarzębina i komentarz narratora: "no, mamusiu, a to piękna jarzębina w Równem na Ukrainie. Jutro jedziemy do Twojego Frankopola..."
Pani Genia tak bardzo się wzruszyła, że przez łzy nic nie widziała! Z niedowierzaniem oglądała film kilkakrotnie. Za którymś razem dopiero spokojnie... bez łez.
Powrót po latach
Przyszedł wreszcie moment oczekiwanej wyprawy. - Moja mama wyruszyła w podróż swojego życia, spełniając swoje marzenia, ale także pragnienie, by oddać cześć i hołd swoim tragicznie zmarłym najbliższym - kontynuuje swą opowieść Witold Ziółkowski. W tym samym dniu z trzech miejsc w Polsce wyruszyły w drogę trzy auta z członkami rodziny pani Geni.
Z Damasławka, z Witoldem i jego żoną Jagodą, wyjechała bohaterka tej historii pani Genia i jej mąż - Kazimierz. Z Poznania wyruszyło dwóch synów Losi, siostry bohaterki oraz syn Geni - Paweł. Z Warszawy wyjechał Franek Paszkowski - ten sam, który jako chłopiec, 60 lat temu wiózł ciężko ranną Genię z Frankopola do Horodnicy. Następnego dnia rodzinna kolumna przekroczyła granicę polsko-ukraińską. Wszystko poszło bez żadnych problemów. Półtorametrowy krzyż z pasyjką i nazwiskami zamordowanych członków rodziny Geni, zapakowany i leżący w bagażniku samochodu, nie interesował zbytnio celników.
Pierwszy przystanek to leżąca ok. 150 km od granicy miejscowość Rivne (dawna polska nazwa Równe). Tu na gości z Polski czekała kuzynka pani Geni - Ludmiła. Do późnych godzin nocnych trwały wspomnienia oraz opowiadania o dzisiejszym życiu rodaków, tu na Ukrainie i tam... w Polsce. Z Równego kierowali się już na Kijów. W miejscowości Korzec zjechali na drogę do Frankopola. Charakterystyczne, żółto-niebieskie domki, drewniane płoty po obu stronach szosy.
Trzecia wioska to Frankopol. Mieszkający tam kuzyn Janek zaprosił przyjezdnych do domu, lecz pani Genia chciała najpierw pójść na cmentarz. - Teraz kiedy już ziściło się jej marzenie, zaczęliśmy się obawiać, jak przeżyje to spotkanie... Wyjęliśmy z aut znicze, zabraliśmy krzyż i... wyruszyliśmy tą szczególną procesją na cmentarz. Wszyscy szliśmy w głębokim skupieniu i milczeniu, słychać było tylko głośne bicie naszych serc. Jedno z nich biło najszybciej i najgłośniej... - relacjonuje Witold Ziółkowski. Pani Genia ucałowała porośniętą trawą mogiłę. W milczeniu i zadumie wszyscy stali bardzo długo. Wśród spływających po policzkach łez przeplatały się słowa Wieczny odpoczynek..., Ojcze nasz...
Na krzyżu, pod pasją umieszczono tabliczkę: pięć imion, to samo nazwisko, ta sama data 17.06.1942. Po powrocie z cmentarza pani Genia oprowadziła jeszcze swych bliskich po tym, co zostało z gospodarstwa jej rodziców. Ze wzruszeniem pokazywała, gdzie stał dom, stodoła...
Wieść o przyjeździe Geni do Frankopola rozeszła się lotem błyskawicy. Wciąż pojawiali się starsi ludzie pamiętający Genię: Salomonka, Praksia, Józek... Następnego dnia odbyła się wyprawa do Horodnicy, gdzie Franek w 1942 roku wiózł ciężko ranną Genię. Leśny dukt stromo wiódł w dół, nad rzekę Korczyk, gdzie przebiegała dawna granica między Polską i Ukrainą. Po drugiej stronie rzeki "droga" - 7 kilometrów, pokonana w trzy godziny. Wreszcie miasteczko Horodnica, gdzie nieopodal kościoła mieszkała wówczas siostra Geni - Losia.
- Mama bez zastanowienia zbliżyła się do drewnianej furtki, otworzyła ją i weszła na podwórze - wspomina Witold Ziółkowski. Odżyły obrazy z tamtych lat. - Teraz możemy wracać, jestem szczęśliwa - westchnęła pani Genia.
Parę tygodni temu, w Uroczystość Wszystkich Świętych i w Święto Zmarłych, w damasławskim mieszkaniu pani Geni, zapłonął znicz, postawiony obok urny z ziemią z grobu najbliższych. Wszystkim, którzy poznali osobistą tragedię i dramat Geni chciałbym powiedzieć tylko, żeby rozbudzili w sobie szacunek dla historii. Nie tylko do tej pisanej wielką literą, lecz do historii ludzkich losów - stwierdził na zakończenie Witold Ziółkowski.
Na podstawie relacji
Witolda Ziółkowskiego