Logo Przewdonik Katolicki

Gra w pomarańczowe

Łukasz Kaźmierczak
Fot.

"Jeszcze nigdy groźba nie była tak duża jak dziś. Widmo wojny atomowej przybliży się, jeżeli nie stworzymy nowego systemu międzynarodowych kontroli" - powiedział kilka miesięcy temu Dyrektor Generalny Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej Mohamed El-Baradei w wywiadzie dla niemieckiego tygodnika "der Spiegel". Szef MAEA stwierdził też, że na świecie powstał atomowy "czarny rynek"...

"Jeszcze nigdy groźba nie była tak duża jak dziś. Widmo wojny atomowej przybliży się, jeżeli nie stworzymy nowego systemu międzynarodowych kontroli" - powiedział kilka miesięcy temu Dyrektor Generalny Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej Mohamed El-Baradei w wywiadzie dla niemieckiego tygodnika "der Spiegel". Szef MAEA stwierdził też, że na świecie powstał atomowy "czarny rynek" i wyraził obawy, że "broń atomowa może wpaść w ręce pozbawionych skrupułów dyktatorów lub terrorystów".


Na świecie jest dziś ponad 30 tysięcy głowic nuklearnych, a ponad 100 państw nie podpisało układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej (NPT). Zdaniem międzynarodowych ekspertów, sytuacja jest dziś o wiele gorsza niż w czasach "zimnej wojny". Ogólnoświatowy postęp technologiczny, łatwość przepływu informacji, a nade wszystko niespotykana do tej pory aktywność ugrupowań terrorystycznych powodują, że widmo wojny atomowej nie jest obecnie wcale dalsze niż w czasach słynnego "kryzysu kubańskiego".

Ping-pong z Kimem


Komunistyczna Korea Północna rządzona od kilkudziesięciu lat przez psychopatyczną rodzinę Kimów rozpoczęła swój program budowy bomby atomowej w 1980 roku. W kraju, gdzie - według relacji uciekinierów - ludzie z głodu jedzą szyszki i jaszczurki, a 13 milionów obywateli pozostaje w stanie permanentnego niedożywienia, corocznie wydaje się dziesiątki milionów dolarów na program atomowy.
Pomimo tego, że reżim północnokoreański od lat jest sygnatariuszem układu NPT, nigdy tak naprawdę nic sobie nie robił z jego postanowień i po cichu cały czas prowadził prace nad wzbogacaniem uranu dla celów wojskowych.
W 1998 roku Phenian dał pokaz swojej siły, wystrzeliwując pocisk rakietowy, który przeleciał nad Japonią i spadł do Pacyfiku. Japończycy potraktowali to jako ostrzeżenie: nasze rakiety są wycelowane w Tokio, tak więc…
Gra, jaką prowadzi komunistyczny reżim, jest zresztą od lat wyjątkowo przejrzysta. Im większy głód panuje na Północy, tym częściej Phenian wymachuje szabelką. Zachód śle pomoc, bo nie chce atomówki w rękach nieprzewidywalnego Kim Dzong Ila, ale doskonale zdaje sobie sprawę, że żywność i pomoc humanitarna dla ludności trafia niemal wyłącznie na wyżywienie ponadmilionowej armii i partyjnego aparatu.
W 2002 roku sytuacja na Półwyspie Koreańskim uległa gwałtownemu zaostrzeniu. Najpierw prezydent Bush w swoim słynnym przemówieniu nazwał Koreę Północną, Iran i Irak państwami "osi zła" zagrażającymi światu bronią masowej zagłady, a następnie Kim usunął z kraju inspektorów Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej.
Ta patowa sytuacja nie znalazła na razie swojego rozwiązania, mimo że od zeszłego roku trwają sześciostronne rokowania z udziałem obu Korei, Chin, USA, Rosji i Japonii. Następna runda już na początku jesieni.
Kim czuje się zagrożony, o czym świadczą wypowiedzi w stylu: " z wojny w Iraku płynie nauka, że do obrony suwerenności kraju trzeba mieć "potężną siłę odstraszającą"".
Jedno jest pewne. Gdyby na Półwyspie Koreańskim wybuchła wojna, jej ofiary trudno byłoby zliczyć. I dotyczy to wszystkich stron. Eksperci są tutaj wyjątkowo zgodni - nawet w przypadku użycia jedynie broni konwencjonalnej straty byłyby liczone w miliony istnień ludzkich.
Zaledwie kilka dni temu zarejestrowano niezwykle silny wybuch w północnej części Półwyspu Koreańskiego, w pobliżu granicy z Chinami. Wiadomo, że eksplozja spowodowała powstanie chmury w kształcie grzyba o 4 km średnicy. Jednak zdaniem Amerykanów i Koreańczyków z Południa, jest mało prawdopodobne, by był to wybuch jądrowy. Stacje sejsmograficzne w regionie nie zarejestrowały bowiem żadnych wstrząsów ziemi. W oficjalnym komunikacie Phenian podał, że wysadzono w powietrze górę, co miało być kolejnym etapem realizacji "projektu hydroenergetycznego".
Część naukowców twierdzi, że eksplozja mogła być jednak "próbą generalną" przed właściwym wybuchem. Tym bardziej, że doszło do niej w 56. rocznicę powstania komunistycznej Korei. Przypadek?

Szach po irańsku


Izraelski wywiad wojskowy twierdzi, że Iran w ciągu kilku miesięcy jest w stanie wejść w posiadanie bomby atomowej. Podobnego zdania są inspektorzy MAEA, jednak Teheran od dawna twierdzi, że jego program ma wyłącznie pokojowy charakter. Mimo to nie zgadza się na przeprowadzenie szczegółowej kontroli swoich ośrodków badawczych.
Prawda bowiem jest taka, że od lat 80-tych w kraju tym trwają intensywne prace nad wzbogacaniem uranu.
W tej sytuacji szczególne powody do obaw ma Izrael, który nie dość, że zajmuje pierwsze miejsce na liście śmiertelnych wrogów Teheranu, to na dodatek znalazł się w zasięgu irańskich rakiet Szihad -3.
Dlatego też coraz częściej Tel Awiw przebąkuje o tym, że "irański reaktor nigdy nie zostanie oddany do użytku". To nie są tylko czcze groźby - w podobnej sytuacji w 1981 roku Mossad zniszczył iracki reaktor w Osiraku.
Niezależnie jednak, z jakim skutkiem zakończy się irański program atomowy, świat nie może czuć się bezpieczny, dopóki "rząd dusz" w tym kraju będą sprawować fanatyczni muzułmańscy ajatollahowie.
Inaczej wygląda sytuacja w niedalekich Indiach i Pakistanie. Te państwa od dawna posiadają bombę atomową, jednak nigdy nie przystąpiły do układu NPT. Co więcej, zdaniem niektórych politologów to właśnie ten region stanowi najbardziej zapalne miejsce na świecie. Muzułmański Pakistan i hinduistyczne Indie darzą się od lat zapiekłą nienawiścią i doprawdy trudno znaleźć taki rok, w którym nie dochodziłoby do wojny między odwiecznymi antagonistami.
Jeśli do tego etnicznego i historycznego podziału doda się prastary hinduski system kastowy, który jest przyczyną krwawych waśni wewnątrz społeczeństwa indyjskiego, to mamy kompletny obraz destabilizacji panującej w tym rejonie świata. Tutaj bowiem fanatyzm równa się patriotyzmowi.
A jest przecież kolejne mocarstwo atomowe - Chiny - od lat zantagonizowane z Indiami...

Zabawa w chowanego


Izrael nigdy oficjalnie nie potwierdził, że posiada bombę atomową, ale od lat mówi, że ma prawo do utrzymania "swojej siły odstraszania". Zdaniem międzynarodowych ekspertów, państwo to dysponuje pociskami nuklearnymi od prawie trzydziestu lat. Ich liczbę ocenia się dzisiaj na 100-200 gotowych do użycia głowic atomowych.
Dwa razy zresztą Izrael był bliski wystrzelenia swoich pocisków - po raz pierwszy w 1973 roku podczas wojny Yom Kippur, kiedy to państwo Dawida zostało zaatakowane przez Egipt i Syrię, drugi raz w 1991 roku, gdy w pierwszym dniu operacji Pustynna Burza Irak odpalił rakiety przeciwko Tel Awiwowi i Haifie.
Izrael to dzisiaj taka "święta krowa" - nie należy do układu NPT, nie poddaje się kontroli MAEA, a jednak nie spotykają go z tego powodu żadne sankcje. Wszystko dzięki Amerykanom, którzy od lat chronią izraelskie interesy atomowe w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Trudno się zatem dziwić protestom Irańczyków czy Libijczyków, którzy skarżą się na nierówne traktowanie przez możnych tego świata.
Skoro zatem niemożliwe wydaje się być skontrolowanie Izraela, to co dopiero powiedzieć o osieroconych po ZSRR atomówkach?
Gdy pod koniec 1991 roku rozpadło się sowieckie imperium komunistyczne, nagle z dnia na dzień w posiadaniu bomby atomowej znalazły się trzy nowe kraje - Ukraina, Kazachstan i Białoruś. Jednak dzięki kilkuletnim zabiegom dyplomatycznym wszystkie te kraje przekazały swój atomowy arsenał Rosji - głównemu spadkobiercy po ZSRR.
Wydawało się zatem, że Moskwa objęła całkowitą kontrolę nad postsowieckim nuklearnym "żelastwem".
W euforii zapomniano wszak o jednym. Kilka lat temu gen. Aleksander Lebiedź, były sekretarz rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa, oświadczył, że rząd nie może doliczyć się ponad 100 małych głowic jądrowych tzw. walizek jądrowych. Według słów generała, urządzenie to było łatwe w transporcie i mogło być aktywowane przez jedną osobę.
Kreml natychmiast zaprzeczył tym doniesieniom, jednak wyjaśnienia rosyjskie były wyjątkowo sprzeczne i brzmiały całkowicie nieprzekonująco. Jedni oficjele twierdzili, że taka broń w ogóle nie istnieje, inni utrzymywali, że wszystkie walizki są pod rosyjską kontrolą.
Dziś coraz częściej mówi się o tym, że mogą być w rękach Czeczeńców...

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki