Logo Przewdonik Katolicki

Upominanie grzeszących

Elżbieta Wiater
fot. fizkes/Getty Images

Wskazywanie znaków nadziei nie kojarzy się raczej z mówieniem komuś o tym, że postępuje niewłaściwie. Niektórzy wręcz mogą stwierdzić, że to odbieranie motywacji. A ja powiem, nieco po jezuicku: „To zależy”.

Można upominać tak, jak robią to Mary Bennet i pastor Collins w Dumie i uprzedzeniu, czyli, jeśli chodzi o pierwszą, serwując z pozycji wyższości trywialne pouczenia, lub, jeśli mowa o drugim, opisując czyjś upadek z pełną satysfakcji radością, że to nie my okazaliśmy się tymi złymi. Zasadniczy problem polega na tym, że upominanie z pozycji osądzającego to strojenie się w cudze piórka, bo tylko Bóg jest sędzią ludzkiego serca. Święty Franciszek Salezy dorzuci do opisanych wyżej jeszcze pięć postaw, które ograniczają zdolność do ewangelicznego upomnienia. Wszystkie one wiążą się właśnie z zajęciem miejsca na katedrze, które należy się tylko Trójjedynemu.

Niewłaściwe siedem
Biskup Genewy zaczyna od tego, że niektórzy ludzie z natury są skłonni do narzekania i widzenia wszystkiego i wszystkich w ciemnych barwach, a od siebie dopowiem, że wtedy osądzanie jest mechanizmem obronnym przed przewidywanym zranieniem. Drugą grupę reprezentuje omówiona już Mary Bennet. W trzeciej mieszczą się ci, których bawi wyszukiwanie w innych wad i słabości, najlepiej będących w opozycji do zalet, które osądzający sobie przypisują lub rzeczywiście je posiadają, bo grunt to wybrać sobie odpowiednio kontrastowe tło. Po drugiej stronie spektrum są osoby z czwartej grupy, które bawią się w kradnącego, który jako pierwszy krzyczy: „Złodziej! Złodziej!”, żeby odsunąć od siebie podejrzenia. To ci od belki we własnym oku, jak ich określa Jezus, czyli maskujący oskarżeniami własne grzechy. Piątą grupę można określić mianem bieda-psychologów, bo są to ludzie, którzy osądzają innych w ramach wprawiania swojego umysłu w „rozgryzaniu” motywacji i postaw otoczenia. Ci za to bez miary chwalący tych, których podziwiają, i bez miary krytykujący tych, których nie cierpią, to grupa szósta – św. Franciszek nazywa ich podejście sądami namiętnymi, czyli płynącymi z uczuć do danej osoby, a nie trzeźwego spojrzenia. Wreszcie do siódmej zalicza się pastor Collins i jemu podobni. To osoby, które do osądzania i potępiania innych popycha „bojaźń, próżna chwała i podobne słabości umysłu”, przy czym podkreślić należy wyjątkowo destrukcyjne połączenie dwóch ostatnich. Owszem, daje niezamierzony efekt komediowy, jak w przypadku szefa z serialu The Office, ale bycie podwładnym kogoś takiego to koszmar.
To lista, która może nam pomóc w dokonaniu rachunku sumienia, zanim przejdziemy do upominania kogokolwiek. Teraz czas na kilka istotnych rozróżnień.

Czym jest upomnienie
Zacznę od tego, że upomnienie nie bazuje na osądzie człowieka samego w sobie, ale jego zachowania, i tylko tego ostatniego ma dotyczyć. Kiedy Jezus krytykował elity Izraela, zawsze wskazywał na konkretne zachowania, które należało poprawić. Jako Bóg znający serce każdego człowieka (zob. J 2, 25), miał prawo do wydania osądu, ale z Jego ust nie padają wyroki, tylko opisy konkretnych zachowań, wskazanie na potrzebę ich zmiany i ostrzeżenie przed potępieniem.
On sam zresztą nakazuje uczniom: „Gdy brat twój zgrzeszy «przeciw tobie», idź i upomnij go w cztery oczy” (Mt 18, 15). Potem następuje dalszy opis tego, jak należy postępować w takim wypadku, który wszyscy świetnie znamy. W tym momencie najistotniejsze jest to, że upominanie grzeszących nie jest wymysłem Kościoła, który dla wygody (katecheci lubią to) miałby do Dekalogu dorzucić jeszcze listę miłosiernych uczynków co do ciała i co do duszy. To polecenie Pana, co sprawia, że nabiera ono dodatkowej wagi.
Ktoś może się bronić, że chodzi o grzech przeciwko mnie, więc jeśli ktoś okrada lub oszukuje kogoś innego, to nic mi do tego. Z tym że umieszczenie tych słów w nawiasie wskazuje, że nie występują w najstarszych rękopisach, a to stawia całe polecenie w innym świetle. Nie do końca jednak należy ten dodatek odrzucić, ponieważ zawiera on jedną z ważnych cech dobrego upomnienia: sytuacja, w której komuś serwuję upomnienie, nie powinna mi być obojętna. Broń Boże nie chodzi o to, by zwrócenie uwagi było przystawką do zrobienia dramy czy zniszczenia kogoś. Mowa po prostu o opowieści z gatunku: „Przychodzi grzesznik do grzesznika” i tu właśnie odsłania się aspekt tego wydarzenia jako znaku nadziei.

Znak nadziei
Jeśli komuś mówię: „Zrobiłeś coś złego”, podając konkrety i jasno, w sposób zrozumiały dla tej osoby, a do tego wskazując sposób zadośćuczynienia i zmiany na lepsze, okazuję mu, że mam nadzieję na jego nawrócenie. Grzech nie jest już wyrokiem, jednorazową przegraną przekreślającą całe życie, ale dnem, od którego można się odbić. Dlatego tak istotną częścią zwrócenia uwagi jest wskazanie „wyjścia awaryjnego”, zostawienie przestrzeni na uznanie przez upominanego jego błędu.
Umiejętne upomnienie jest też powiedzeniem innemu: „Zależy mi na tobie i to do tego stopnia, że jestem w stanie pójść na konfrontację z twoją słabością, że nie zgadzam się na to, co cię niszczy, a przy okazji krzywdzi innych”. To mi przypomina pewną opowieść. Mało kto wie, że znany amerykański pisarz Stephen King jest alkoholikiem, obecnie niepijącym. Pisze o tym w książce Jak pisać. Podręcznik rzemieślnika. Autor przyznaje, że co do swojego stanu zorientował się sam, kiedy pewnego dnia wyrzucał kolejną porcję butelek do kosza. Jego pierwszą reakcją była jednak myśl: „Żeby tylko nikt się nie domyślił!”, i oczywiście dalsze picie. Decyzję o rezygnacji z niego podjął dopiero po tym, jak jego żona zebrała pewnego dnia jego bliskich i przyjaciół, po czym zbiorowo mu uświadomili, że za bardzo go kochają, żeby zgodzić się na to, by zapił się na śmierć. Tu co prawda potrzebna była grupa, ale mechanizm upomnienia był ten sam: konkretne wskazanie problemu, odwołanie do relacji, wskazanie, że zmiana jest możliwa. A potem oczywiście wsparcie w procesie trzeźwienia. W wychodzeniu z grzeszenia wsparcie też oczywiście jest wskazane, nawet bardzo.

Dlaczego boimy się upominać?
Jako pierwszy powód podałabym niepewność co do tego, czy potrafimy to zrobić umiejętnie, czyli z wyczuciem, ale zdecydowanie. Może też być w nas lęk przed reakcją upominanego lub – wręcz przeciwnie – totalnym brakiem reakcji, czyli zignorowaniem naszej uwagi. Czasem zdarza się zresztą kombinacja obu: ktoś się nie poprawi, ale będzie nam miał za złe. Umyka nam wtedy często, że ignorowanie czyjegoś grzechu uderza nie tylko w grzesznika, ale w całą wspólnotę. Bywa też, że brakuje nam pewności siebie i własnego osądu sytuacji. Czasem to zwyczajne kunktatorstwo – czekamy, aż ktoś inny wejdzie w rolę dziecka wołającego, że król jest nagi. Wtedy chętnie przytakniemy. To prawda, bycie tak zwanym sygnalistą to trudne wyzwanie, ale mamy wsparcie w Duchu Świętym i naprawdę warto z niego korzystać.
Ogólnie można powiedzieć, że przed tym uczynkiem miłosierdzia co do duszy najskuteczniej blokuje nas brak nadziei na zmianę sytuacji i płynący z niego lęk. A najlepszym lekarstwem na lęk jest miłość: do Boga, który pragnie zbawienia każdego grzesznika, i do człowieka. Powiedziałabym nawet więcej: miłosierdzie, czyli gotowość, by dla dobra drugiego przyjąć nawet cios lub przykre słowo. Mam nadzieję, że kiedyś i ja stanę się do tego zdolna.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki