W szóstym rozdziale Ewangelii według św. Łukasza znajdujemy słowa, których nie możemy interpretować powierzchownie. Kiedy czytamy je bez pogłębienia, możemy usłyszeć tylko tyle, że Jezus obiecuje błogosławieństwo ubogim, głodnym, płaczącym i odrzuconym przez ludzi. Jednocześnie słowem „biada” przestrzega ludzi bogatych, sytych, radosnych i podziwianych przez innych. Niechętni chrześcijaństwu mogą wyciągnąć z tych słów wniosek, że jest to religia dla cierpiętników, religia niosąca pociechę tym, którym nie powiodło się w życiu. A przecież ani posiadanie dóbr materialnych, ani pełna lodówka, ani cieszenie się autorytetem i uznaniem u innych nie jest czymś negatywnym. Czy aby osiągnąć świętość, trzeba znosić na ziemi skrajne ubóstwo, głód, smutek i czyjąś nienawiść? Takie przeciwstawienie jest upraszczające i z gruntu fałszywe. Przeczyłoby miłości, cierpliwości i miłosierdziu Jezusa, który pragnie naszego dobra, a nie nieszczęścia.
Jezus stawia swoim uczniom wysokie wymagania. Przestrzega przed przeciętnością i samozadowoleniem. Nie wystarczy nasze „nie”: nie krzywdzę, nie popełniam zła, staram się nie grzeszyć ciężko. Jesteśmy powołani do czegoś więcej. Jesteśmy wezwani do „tak”: do czynienia dobra, do wrażliwości na niesprawiedliwość, do reagowania na zło, do korzystania z każdej okazji, by wnieść w czyjeś życie nadzieję i światło.
Jeśli zaniedbujemy dobro, skazujemy się na Jezusowe „biada”. Kiedy w rozleniwieniu, duchowej sytości, zadowoleniu z powodu własnej doskonałości moralnej ślepniemy na niedolę bliźnich, Jezus mówi nam: biada. Nie wystarczy zrezygnować z wyrządzania zła. Trzeba całą swoją energię, swoje siły i talenty skupić na czynieniu dobra. Nie wystarczy być szczęśliwym, usatysfakcjonowanym swoim dobrym życiem. Trzeba umieć się nim dzielić. Uczeń Chrystusa odpowiada na Bożą miłość, przekazując ją dalej, pomnażając ją w świecie. Syty chrześcijanin z łatwością przestaje myśleć o innych. Nie potrafi przekroczyć granic swojego serca, zatrzymuje się na tym, że żyje w zgodzie z samym sobą. Tymczasem Ewangelia powinna nas niepokoić, otwierać na pytanie: czy to wystarczy, że jestem po prostu dobrym człowiekiem?
Aby jednak chrześcijanin był zdolny do przekraczania siebie, do dzielenia się miłością Boga, sam musi doświadczyć duchowego ubóstwa, głodu, strapienia i samotności. Dopóki wydaje mu się, że jest samowystarczalny, że szczęście jest na wyciągnięcie ręki i można je osiągnąć dzięki własnym wysiłkom, talentom i możliwościom, dopóty nie znajdzie się w nim miejsce na działanie Boga. Trzeba doświadczyć własnej niewystarczalności, wewnętrznej pustki, której nic nie jest w stanie nasycić, by w sercu powstała przestrzeń na Jego miłość. Gdy próbujemy tę przestrzeń wypełnić namiastkami, przestajemy zwracać uwagę na Tego, który jest źródłem miłości i szczęścia. Gdy skupiamy wzrok na błyskotkach, możemy przeoczyć prawdziwy skarb. W kim lub w czym pokładamy nasze nadzieje? Gdzie szukamy miłości? Czym sycimy nasze serca?
Kto nie marzy o tym, by być bogatym – materialnie, duchowo, intelektualnie? Kto nie chce być nasyconym dobrami, również tymi duchowymi? Kto z nas nie pragnie radości? Kto nie potrzebuje akceptacji przez innych? To ludzkie, naturalne pragnienia i Bóg wcale nie mówi im „nie”. On mówi „biada” tym, którzy w pogoni za szczęściem poprzestają na wierze w samych siebie i własny potencjał, bo przez to zamykają się na szczęście płynące od Niego. Mówi „błogosławieni” o tych, którzy są zdolni do tego, by ogołocić swoje serca i zrobić w nich miejsce dla Jego miłości.