„Papież Franciszek zrozumiał wreszcie swój błąd”. Taką opinię usłyszałem z ust przynajmniej niektórych jego zagorzałych krytyków przekonanych, że nacisk, jaki położył on na miłosierdzie, powoli zaczyna obracać się przeciwko Kościołowi. Najlepszym przykładem, a nawet dowodem tego, że zrozumiał swój błąd, ma być jego reakcja na skandale związane z wykorzystaniem seksualnym nieletnich. No i jest w tym jakaś racja, bo z jednej bowiem strony Franciszek mówi, że trzeba być wyrozumiałym wobec słabości człowieka, ale z drugiej, właśnie wtedy, gdy powinien ją okazać grzesznikom, którymi są sprawcy pedofilii, tego miłosierdzia zaczyna mu brakować. Ponadto Franciszek wcale nie okazuje im łagodności, ale wręcz przeciwnie: radykalnie neguje ich postępowanie i sposób usprawiedliwiania swoich przestępstw. Niejako wbrew temu, co on sam wielokrotnie mówił na temat łagodności, która jako jedyna ma „dawać zbawienie”. Wniosek wydaje się więc oczywisty: miłosierdzie ma swoje granice. Są tacy ludzie i takie sytuacje, gdzie tak naprawdę stosować go już nie wolno.
Schadenfruede krytyków papieża
Powstał więc dziwny paradoks. W nauczaniu Franciszka zrobiła się pętla: papież musi zaprzeczać samemu sobie. Krytycy obecnego pontyfikatu już zacierają ręce. Ich zdaniem ta sytuacja tylko pokazuje, że to oni, a nie Franciszek, mają rację. Bo to oni przestrzegali przecież przed nadmiarem miłosierdzia w Kościele. I to oni oczekują teraz, że papież zmieni postawę: z miłosiernego pasterza na surowego nauczyciela. Z lekkim zadowoleniem przyjmą oczywiście wiadomość, że warto było papieża krytykować i stać na straży doktryny, którą on rzekomo naruszał. Bo stanowcza reakcja, jakiej ludzie oczekują dzisiaj od papieża wobec duchownych wykorzystujących seksualnie nieletnich, tylko potwierdza tezę: musi nastąpić jakiś zwrot. Metoda duszpasterskiego miłosierdzia po prostu nie działa. A na pewno nie we wszystkich przypadkach. Więc nie Kościół, ale papież powinien się wreszcie nawrócić; odwołać swoje wezwanie do towarzyszenia i rozeznawania i powrócić do prawa, które jasno oddzielać będzie ludzi moralnych od niemoralnych, dobrych od złych, pszenicę od kąkolu.
Pozorny przerost miłosierdzia
Paradoks miłosiernego papieża, który tak stanowczo reaguje na pedofilię w Kościele, jest jednak wytłumaczalny. Powiedziałbym nawet więcej: dopiero ten wydawałoby się paradoks pokazuje istotę nieporozumienia, w jakim tkwią krytycy papieża zarzucający mu przerost miłosierdzia. Utożsamiają oni bowiem miłosierdzie nie tyle z tym, czego rzeczywiście nauczał Chrystus, ale raczej z potocznym jego znaczeniem, czyli z pobłażliwością. Mówią o słabości metody papieża miłosiernego, ale w tyle głowy noszą przekonanie: papież puszcza oczko do grzeszników. Nic podobnego! Do nauczania Franciszka wciąż na nowo trzeba więc powracać, rzeczowo odsłaniać fundamenty jego bardzo ewangelicznego sposobu myślenia. Bo tylko pozornie zawiera ono nierozwiązywalne paradoksy zarządzania południowoamerykańskiego przywódcy Kościoła.
Paradoksy miłosierdzia
Gdzie więc kryje się rozwiązanie zagadki o miłosiernym i zarazem sprawiedliwym Franciszku? Odpowiedzi udzielił sam papież. Zawarł ją w swojej książce, opublikowanej w 2013 r. pod tytułem Mente abierta, corazón creyente (Otwarty umysł, wierzące serce). Jej lektura pokazała mi bardzo jasno, że Franciszek jest zarówno łagodnym pasterzem, jak i surowym nauczycielem, nie ze względu na swoje własne pedagogiczne założenia, ale dlatego, że tak odczytał on historię Jezusa. Franciszek dokonał bardzo dokładnej analizy tekstów Ewangelii. I to ona pozwoliła przyszłemu papieżowi, wówczas jeszcze kard. Jorge Bergoglio, na odróżnienie dwóch zasadniczych postaw, jakie Jezus przyjmował wobec swoich rozmówców: otwartości i dialogu oraz stanowczego „biada”. To odkrycie – tak pokazuje książka – musiało mieć miejsce w życiu ks. Bergoglio dużo wcześniej i to ono spowodowało, że przyszły papież znalazł uzasadnienie do przyjmowania odmiennych postaw wobec różnych grup ludzi.
Nie może więc nas dziwić paradoksalność jego zachowań. Zastanawiać może natomiast pytanie: dlaczego Jezus tak postępował? Kiedy Jezus prowadził dialog, a kiedy go zawieszał? I czy faktycznie bywał również niemiłosierny? Bo dopiero znajdując odpowiedzi na te pytania, odsłonią się przed nami także ewangeliczne motywy jego dzisiejszego sposobu działania.
Słabi i zepsuci
Zdaniem Franciszka rozmówców Jezusa można podzielić na dwie zasadnicze grupy: słabych i zepsutych. Do pierwszych zaliczył na przykład Nikodema, który przychodzi do Jezusa nocą. Boi się tego spotkania. Ciemność ma go obronić przed pomówieniami. Mimo swoich obaw, a można by nawet powiedzieć, pewnego tchórzostwa, idzie na spotkanie z Jezusem. Z kolei Jezus cierpliwie mu wszystko wyjaśnia. Pozostawia go jednak z tysiącami swoich zawiłych myśli – wyjaśnia Franciszek – ponieważ Nikodem okazał się człowiekiem jeszcze nie gotowym na przyjęcie dobrej nowiny. Nie zrywa jednak kontaktu. Nie potępia jego niedojrzałości, choć mu ją wyraźnie pokazuje.
Do tej samej grupy papież zaliczył Samarytankę. Również ona spotyka Jezusa w okolicznościach, które wskazują na to, że chce się ona ukryć przed krytyką innych. Nie tyle jednak z powodu publicznego spotkania z Jezusem, ale z racji wstydu, jaki nosi, myśląc o swoim życiu. I to też jest słabość. Dlatego wymawia się pokrętnymi, a nawet bardzo religijnymi argumentami, aby nie przyjąć dobrej nowiny. Mimo tej słabości swojego rozmówcy Jezus cierpliwe wszystko wyjaśnia. Doprowadza ją do odkrycia prawdy. Nie tylko o grzechu i słabości, ale także do prawdy o sobie, która daje nadzieję. Do prawdy dużo piękniejszej od tej, jaką skrywały złośliwe opinie ludzi, a pewnie i ona ona sama, kiedy im ulegała.
Do grupy słabych należy wreszcie jawnogrzesznica. Dialog prowadzi Jezus nie tylko z nią, ale także z tymi, którzy chcą jej wymierzyć karę śmierci. Z tymi ostatnimi rozmawia tak, że to oni najpierw mają do siebie przyłożyć prawo, które chcą zastosować wobec innego. A że na szczęście okazują się zdolni do uznania prawdy o własnej słabości, rzucają kamienie i odchodzą. Natomiast z kobietą pochwyconą na cudzołóstwie Jezus rozmawia bardzo łagodnie, przywracając jej godność i wzywając do poprawy życia.
Są też dialogi Jezusa z ludźmi, którzy natychmiast otwierają się na Jego przesłanie, będąc świadomi własnej słabości. Ewangelie podkreślają zresztą, że dopiero ta świadomość i szukanie przebaczenia, otwierała serca tych ludzi na spotkanie z Jezusem miłosiernym. Do takich rozmówców należy chociażby celnik Zacheusz.
Zatwardziali sercem
Zupełnie inną grupę stanowią ci, których Ewangelie określają jako ludzi o „zatwardziałym sercu”. To ludzie nie tyle słabi, co zepsuci. A ich ciemność nie wynika z tego, że popełniają więcej grzechów od słabych. Ich zepsucie polega na niepoznaniu prawdy o własnym sercu. Stąd nie widzą oni w sobie żadnych słabości, natomiast z łatwością wytykają je innym. Ludzie zepsuci myślą o sobie, że są sprawiedliwi i że Bóg widzi w nich kogoś bardziej wartościowego od publicznych grzeszników. To ludzie gardzący innymi. Ludzie zarozumiali. Ludzie wyniośli.
Wobec nich Jezus zachowuje dużą powściągliwość. A czasami wręcz zrywa rozmowę i wypowiada bardzo ostre słowa. Dopiero w rozmowach z takimi ludźmi odwołuje się On do wymiaru wręcz eschatologicznego, przywołując analogię ciemności ich serca w zestawieniu z cierpieniem piekła.
Franciszek odróżnia więc ludzi słabych od zepsutych. Bo ze słabymi Jezus prowadzi bardzo miłosierny dialog, z zepsutymi go zrywa. Podziału na słabych i zepsutych Jezus nie dokonuje jednak na podstawie liczby ich grzechów. Robi to jedynie w oparciu o poziom otwartości ich serca. Łagodność okazuje tym, którzy są gotowi rzeczywiście wsłuchać się w to, co On ma im do powiedzenia, a stanowczo reaguje wobec oczekujących jedynie na potwierdzenie ich własnych poglądów. Także na swój temat. To ludzie, którzy pozornie grzeszą mniej, ale w sercu noszą znacznie ogromną ciemność egoizmu, którą Jezus nie boi się przyrównać do ciemności piekła. To ludzie ogromnie samotni i dlatego często bardzo niemiłosierni wobec moralnie słabszych.
Pycha władzy
Analogia ze współczesną sytuacją Kościoła i stylem zarządzania, jaki proponuje Franciszek, narzuca się sama. Papież bardzo ewangelicznie okazuje dużo łagodności ludziom, którzy grzeszą, ale też cierpią z powodu zadawanych sobie i innym ran moralnych. Dla tych ludzi Franciszek chciałby, aby Kościół był jak szpital polowy, który zbiera poturbowanych i opatruje ich rany. Z pełną świadomością, że są to rany zadane często przez ich własne grzechy. I to nawet wtedy, gdy poranieni wciąż je zadają, wciąż siebie i innych ranią. Franciszek wzywa jednak do otwartości i gościnności wobec tych ludzi. Każe ich włączać do wspólnoty, aby w dialogu życia i wiary, jaki powinien wypełniać styl służby w Kościele, odnajdywali przebaczającą i wyrozumiałą miłość. Wierząc, że dopiero ta miłość oświetli w pełni ich sumienia i poprowadzi do zmiany życia.
Franciszek reaguje więc bardzo radykalnie na duchownych, którzy molestując nieletnich, wykorzystują swoją pozycję. Bo oni nie są słabi, ale zepsuci. To ci, którzy wykorzystują niższą pozycję innych, aby deptać ich godność. To ludzie władzy, którzy wykorzystują ją dla własnej korzyści. Ludzie owładnięci chorobą poczucia moralnej wyższości, która ma usprawiedliwiać ich rozciąganie władzy aż po próby panowania nad sumieniami swoich ofiar, strasząc je brakiem rozgrzeszenia, a nawet karą piekła.
Dialog, który nigdy się nie kończy
Nie możemy więc się dziwić, że wobec pedofilów, szczególnie jeśli są to ludzie Kościoła, Franciszek wydaje się niemiłosierny. W rzeczywistości jednak jego radykalna postawa nie oznacza całkowitego zerwania dialogu duszpasterskiego. Takie definitywne przerwanie go oznaczałoby de facto potępienie. Papież Franciszek ma jednak świadomość, że nawet oprawcy potrzebują nadziei na lepszą przyszłość i że także oni mają prawo, aby powrócił kiedyś dialog, który poprowadzi ich do nowego życia. Mimo ich aktualnego stanu zatwardziałego serca, Franciszek pozostawia im przestrzeń do przemyślenia własnej postawy i do przejścia z pozycji człowieka zepsutego do uznającego własną słabość. Dlatego także wobec nich – którzy gdyby nie zmienili swojego myślenia faktycznie nosiliby w sobie piekło – papież pozostaje otwarty na cierpliwe towarzyszenie i rozeznawanie, aby także im przywrócić niebo. W reakcji na zepsucie Franciszek zawiesza więc dialog w stanowczym wołaniu „biada wam”, ale krótko potem ponownie do niego powraca. A ta otwartość, jeśli jest możliwa po każdej ze stron, nie oznacza nic innego jak właśnie miłosierdzie. Miłosierdzie, które jest darem bycia przy moralnej nędzy człowieka: zawsze i każdego człowieka.
Naśladowanie Chrystusa
Wszystko wskazuje więc na to, że papież Franciszek chce po prostu naśladować Chrystusa. I nie tylko w tym, co da się wprost wyczytać z Jego słów i gestów wobec konkretnych osób, ale także w najważniejszym dialogu serca, do jakiego Bóg zaprasza dokładnie wszystkich, nie zrywając całkowicie dialogu z żadnym z grzeszników. Nawet najbardziej zatwardziałym. Ten dialog ujawnia się dopiero na krzyżu. W imieniu grzeszników Jezus odpowiada na wołanie Ojca, wchodzi z Nim w zbawczy dialog i boleśnie krzyczy: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił…”. Ten dialog boskiego Serca, które angażuje się aż po ciemność piekła ludzkiej winy, jest dowodem na brak granic Bożego miłosierdzia. Z wszystkimi prowadzi dialog życia, który jest ofiarnym, pełnym miłości czekaniem na chwilę, kiedy wszyscy pokornie uznają swoją słabość. Zawieszenie dialogu słów i wypowiadane czasem mocne „biada” nigdy nie oznacza w życiu Jezusa całkowitego zamknięcia się na grzesznego człowieka.
W tym kluczu należy więc odczytywać sposób myślenia i działania Franciszka. Papież wciąż przypomina: Bóg nikogo nie potępia na wieki. Bóg zawsze daje szansę na nowe życie człowiekowi, który chce się uwolnić z ciemności zepsucia. Papieskie „biada” wobec zepsutej postawy duchownych jest więc nie tyle ich całkowitym przekreśleniem, ale etapem uzdrawiania Kościoła przez przywracanie godności ofiarom. Z nadzieją jednak, że także oprawcy przeżyją swoją moralną przemianę i odnajdą nadzieję na lepszą przyszłość.