Jezus mówi swoim uczniom o dwóch drogach – drodze błogosławieństw i drodze, przed którą ostrzega słowem „biada”. Błogosławionymi są ubodzy, cierpiący głód, płaczący i wykluczeni przez świat. Ostre słowo „biada” skierowane jest do bogatych, sytych, radosnych i cieszących się popularnością wśród ludzi. Te dwie drogi są opisem dwóch przeciwstawnych stylów życia, odmiennych perspektyw – Ewangelii i pustki, życia i śmierci, dobra i zła. Mylą się jednak ci, którzy uważają, że słowa Zbawiciela świadczą o tym, jakoby chrześcijaństwo było opcją dla cierpiętników, jakoby wymagało życia, które jest udręką. Przeciwnie! Jezus pragnie dla nas szczęścia i choć to brzmi jak truizm, warto tę prawdę wciąż przypominać. To radość winna wyróżniać Jego uczniów, nie łzy. To nadzieja jest znakiem rozpoznawczym tych, którzy Mu uwierzyli, nie rozpacz.
Dlaczego więc w mowie zwanej Kazaniem na Równinie padają tak trudne do przyjęcia słowa, przeczące ludzkiej logice szczęścia i spełnionego życia? Przeciwstawiając biedę bogactwu, głód sytości, płacz śmiechowi, Jezus zwraca uwagę na dwie postawy wobec Boga. Ludzie ubodzy wszystko zawdzięczają Panu, są też świadomi, że nie mają nic, czym mogliby się Mu odwdzięczyć. Głodni żyją pragnieniem Pana, tęsknota do Niego jest w nich wciąż żywa, całym swoim życiem Go poszukują, karmią się Nim i wciąż są nienasyceni Jego miłości. Ci, którzy teraz płaczą, tylko u Niego mogą znaleźć pocieszenie, świadomi, że żadne ludzkie wartości nie ukoją ich smutku. Cierpienie prześladowanych i odrzuconych tylko wtedy ma sens, gdy znoszone jest z powodu Jezusa, gdy doświadczający go człowiek, czy cała wspólnota, nie idzie na kompromisy ze światem kwestionującym wartość Ewangelii.
Opisani w drugiej części tej mowy bogaci, syci, zadowoleni i popularni mogą wprawdzie powiedzieć o sobie, że osiągnęli szczęście i życiowe powodzenie, jednak nikt im nie zagwarantuje jego trwałości. Właściwie nie potrzebują Boga, bo budują swoją pomyślność własnymi siłami, czują się samowystarczalni, jakby wszystko zawdzięczali wyłącznie swoim wysiłkom. Takie podejście do życia jest wbrew pozorom niebezpiecznie kruche – pęka, gdy ludzie się odwrócą plecami, gdy przyjdą doświadczenia słabości, pustki, samotności, zwątpienia we własne siły. Dopóki jednak cieszą się bogactwem i popularnością, sami stawiają się w roli bogów. Głoszą własne wizje rozwoju, przyciągają tłumy dzięki pięknym słowom i osobistej charyzmie. Są jak fałszywi prorocy, sprzedający iluzje, dla poklasku gotowi na wszystko.
Gdzie przebiega linia podziału między jednymi i drugimi? Czy o pierwszej grupie możemy z całą stanowczością powiedzieć: tak, to uczniowie Pana, a o drugiej – oto ci, którzy odrzucili Boga i żyją jakby On nie istniał? Rozejrzyjmy się wokół siebie. Czyż jedną z największych bolączek Kościoła nie jest przekonanie o tym, że można się zbawić po swojemu, u osób, które wszystko Panu, nie sobie, zawdzięczają? Czyż nie jest niepokojącym zjawiskiem zachłanne karmienie się różnego typu duchowymi nowinkami, modnymi szkołami duchowości, nauczaniem kolejnych „proroków”, powodujące ociężałość serca i przesyt, który nieuchronnie prowadzi do obojętności lub pobożności, która odrywa się od życia?
Ale spójrzmy też we własne serca. Na ile jesteśmy przed Panem ubodzy, złaknieni Jego obecności, szukający tylko u Niego pociechy? Ile w nas odwagi, by nie krzyczeć o prześladowaniach po to, by odwrócić uwagę od własnej pychy, ale znosić odrzucenie w pokorze wtedy, gdy Ewangelia nie gwarantuje popularności w świecie? Na ile potrafimy ogołocić się ze zbieranych przez całe życie doświadczeń, schematów, nieco zmurszałych już poglądów, własnych wizji Kościoła i ewangelizacji – po to, by On wypełnił nasze serca swoim Duchem i poruszył do odkrywania prawdy, że z Nim wszystko jest nowe, że tylko On jest naszym bogactwem i mocą?