Kiedy to piszę, mija dziesiąty dzień od zbrodni na Uniwersytecie Warszawskim. Student prawa o imieniu Mieszko, podobno syn znanego prawnika, zabił siekierą portierkę, w momencie, kiedy kobieta zamykała pomieszczenie zwane Auditorium Maximum. Poranił też uniwersyteckiego strażnika, który próbował mu przeszkodzić.
Nie znamy jego zamiarów. Czy zaatakował przypadkową osobę, czy miał to być początek czegoś jeszcze większego. Docierają do nas strzępy jego zeznań, kojarzące się z psychotycznymi wywodami bohatera Zbrodni i kary Dostojewskiego, ale to nic pewnego, w nic się też nie układa.
Natychmiast po morderstwie pojawiły się typowe dla takich zdarzeń reakcje. Po pierwsze, żądania zwiększenia bezpieczeństwa na uczelniach. Niedawno pacjent zabił lekarza i podobne postulaty dotyczyły wówczas szpitali. Rozumiem to, ale nie da się zmienić ani uniwersytetu, ani szpitala w zbrojną fortecę.
Zarazem zaczęły w necie szybować spekulacje dotyczące sprawcy – to Polak z zamożnej rodziny. Teraz lewicowcy dowodzą – nie wiem, na ile zgodnie z prawdą – że to prawicowiec. I triumfalnie żądają od prawicy, aby ta się wstydziła swoich obaw przed migrantami. Co jest nonsensem. Z faktu, że wśród Polaków mamy osobników zwichrowanych, a pod wpływem społecznej atmosfery może ich nawet przybywać, nie wynika, że trzeba sprowadzać do Polski masy ludzi przyzwyczajonych do przemocy. Wystarczy zerknąć na Zachód, który już tego doświadcza.
Mnie bardziej od tych dywagacji zainteresował inny nurt dyskusji. Pojawiła się opowieść, że sprawca krążył ponad godzinę po kampusie i widać było, że trzyma siekierę. Jednak nikt nie zawiadomił policji. Gdyby to zrobiono, można by udaremnić zbrodnię. Pojawiły się wywody o społecznej znieczulicy, o postrzeganiu świata w kategoriach spektaklu, albo o wstydzie, kiedy trzeba interweniować, choćby telefonicznie. Podsycały tę atmosferę wrzucone do sieci filmy utrwalające scenerię po zbrodni. Wyprowadzono prosty wniosek: studenci nie byli skorzy dla zapobiegania złemu, ale skłonni do żerowania na sensacji.
Szczególnie radykalne tezy pojawiły się na stronie Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej, skądinąd zasłużonego w walce z komercjalizacją uczelni, zdominowanego przez osoby o lewicowej wrażliwości. „Tak, zabita kobieta była najprawdopodobniej mniej zamożna niż wielu studiujących. Między innymi dlatego tak ważne jest to, by odpowiedzieć bez żadnych niedomówień na pytanie, czy studenci i wykładowcy mogli wcześniej wezwać policję. Bo jeżeli mogli, to sprawa ma wymiar też klasowy. Klasowy. Zamożniejsi się chronią w środku, mniej zamożni ich bronią na zewnątrz” – to próbka kipiącego tam oburzenia.
I można było ulec tej atmosferze. Ja jednak nie uległem jej z jednego powodu. Tak naprawdę o zdarzeniach nie wiedzieliśmy prawie nic. Wizja paniczyków obserwujących mordercę z okien, podczas gdy ciosy spadały na nieszczęsną portierkę, ofiarę klasowego wyzysku, to produkt plotek.
Odpowiedź w końcu się pojawiła, w postaci oświadczenia Samorządu Studentów UW. Przeczytaliśmy, że nie jest prawdą, jakoby sprawca krążył z odsłoniętą siekierą. Z zapisów monitoringu wynika, że chował ją w torbie. Policję zawiadomiono w miarę szybko i zrobili to studenci. Fakt, że inni studenci filmowali, to nie powód, aby cokolwiek uogólniać. Nikt tej wersji Samorządu nie podważył.
Ja nadal nie wiem, jak to krok po kroku przebiegało. Ale ta „debata”, oparta nie na faktach, a na pogłoskach, to także część „kultury spektaklu”. Histerię łatwo rozpętać, rozprzestrzenia się jak pożar. To kolejny przyczynek do obrazu naszej cywilizacji.