Tydzień zaczął się tak: w niedzielny poranek w Chełmie rozpędzony samochód osobowy z dziesięciorgiem (!) pasażerów w wieku 17–19 lat wpada na latarnię i ogrodzenie. Ginie dwóch osiemnastolatków. Kierowca był pijany. Ktoś powie: no i co z tego, dzień jak co dzień, wiele jeszcze takich przed nami… Zapewne, ale właśnie dlatego, że problem z nastolatkami zabijającymi na drodze siebie i innych jest polską patologią, zadziwia mnie opór ministerstwa edukacji przed wprowadzeniem zasady, że uczeń, który nie uczęszcza na lekcje religii, ma obowiązek uczestniczyć w zajęciach z etyki. Może się mylę, ale ja tu widzę związek.
To powinno być jasne: religia lub etyka jako przedmiot obowiązkowy. Dlaczego obecny rząd się temu sprzeciwia? Dlaczego odrzuca pogląd, że uczeń powinien nabyć umiejętność rozpoznawania dobra i zła i na tej podstawie we właściwy sposób układać relacje z drugim człowiekiem? Czyż państwo nie powinno sprzyjać kształtowaniu takich postaw i starać się o tworzenie nowych płaszczyzn, form i możliwości oddziaływania na postawy młodych obywateli? Czyż nie wydaje się ze wszech miar potrzebne przypomnienie złotej zasady etyki: „traktuj innych tak, jak ty byś chciał być traktowany”, a więc „nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”?
Pisałem tu już kiedyś o tym, że nawet osoby niedeklarujące się jako wierzące podzielają pogląd, iż bez znajomości chrześcijaństwa młodzi ludzie będą ślepi i głusi wobec kluczowych dzieł europejskiej kultury. Ale wobec przypadków takich jak powyższy (a i wielu innych patologii rozprzestrzenionych wśród nastolatków, jak przemoc rówieśnicza i wiele innych) nauczanie religii i etyki ma wymiar jeszcze bardziej „pragmatyczny”.
Wpajanie zasad moralnych – wywiedzionych z chrześcijaństwa czy też bazujących na mądrości starożytnych – wydaje się kwestią coraz bardziej palącą. Także z uwagi na swoistą dezercję czy może kapitulację wielu rodziców, którzy – z takich czy innych powodów – utracili możliwość kształtowania systemu wartości swoich dzieci. Polscy socjologowie zwracają uwagę na proces słabnięcia modelu rodziny, postępującą sekularyzację oraz na to, że młodzi ludzie chcą wyzwolić swoją ekspresję spod wszelkich regulacji, zwłaszcza w sferze obyczajowej i seksualnej. Jednak bez świadomości istnienia owych „regulacji” młodzi ludzie coraz mocniej będą koncentrować się na wyciskaniu z życia maksimum przyjemności: jest wyłącznie „tu i teraz”, inne horyzonty nie istnieją, najważniejszy jestem ja i moje instynkty, zachcianki, pragnienia.
Nie oczekuję od ministerstwa edukacji tego, że będzie debatowało o przyszłości młodego pokolenia z biskupami czy duszpasterzami młodzieży (choć, w sumie, co byłoby w tym niewłaściwego?). Chciałbym jednak, aby obecny rząd poważnie zainteresował się skalą różnych patologii dotykających młodych ludzi i zastanowił nad przyczynami tych zjawisk. Być może „łącząc kropki” dostrzegłby związek pomiędzy niepokojącymi faktami i wielowymiarowym kryzysem rodziny. Mogłoby im z tego wyjść, że upieranie się przy szkole bez obowiązkowej religii lub etyki oznacza przyzwolenie na postępujący nihilizm i wzrost społecznych patologii. Ostentacyjna obojętność władz wobec tego zagrożenia jest, powtarzam, zdumiewająca. To droga donikąd.