Dzięki temu w porównaniu do innych państw – przynajmniej na papierze – możemy się poczuć nieco zamożniejsi. Mocny złoty ma też inne zalety. Niestety ma też wady.
Jastrząb Adam
Rankiem 27 lutego euro wyceniano na 4,14 złotego. Ostatni raz złoty był mocniejszy w maju 2015 r., gdy przez moment euro kosztowało nawet mniej niż 4,10 zł. Na podobnym, choć nieco wyższym poziomie kurs EUR/PLN znajdował się również w 2018 r., jednak pandemia spowodowała szybkie osłabienie polskiej waluty: w okresie pandemicznym euro zdrożało do ok. 4,6 zł. Najgorszym okresem dla złotego był oczywiście początek wojny. W marcu 2022 r. euro zbliżało się wręcz do granicy 5 zł. Pod względem dolara nie jest aż tak dobrze. 27 lutego amerykańska waluta kosztowała 3,95 zł, co oznacza, że w tym kontekście złoty odrobił jedynie wojnę, ale pandemię już nie.
Dolar jest globalną walutą rezerwową, emitowaną przez największe mocarstwo wojskowe świata, więc nic dziwnego, że w okresie wzmożonych napięć międzynarodowych i konfliktów zbrojnych utrzymuje się relatywnie mocno. Dla polskiego pieniądza ważniejsze jest jednak porównanie ze wspólną unijną walutą. Polki i Polacy najczęściej jeżdżą w celach wypoczynkowych lub zawodowych do innych krajów Unii Europejskiej. Państwa członkowskie należą też do zdecydowanie najważniejszych kontrahentów handlowych polskich firm.
Skąd się więc bierze to efektowne wzmocnienie się złotego? Nie chodzi tu raczej o to, że inwestorzy prognozują wzrost pozycji Polski w efekcie ofensywy dyplomatycznej Donalda Trumpa, która jest kompletnie nieprzewidywalna. Można jednak zakładać, że rynki nie przewidują jakichś szczególnie niebezpiecznych wydarzeń ponad te, które już obserwujemy – czyli działań dywersyjnych (zastanawiająco liczne pożary) oraz napięć na granicy z Białorusią. Obecne zawirowania geopolityczne po prostu nie przeszkadzają złotemu.
Główną przyczyną wydaje się polityka monetarna banku centralnego. Rada Polityki Pieniężnej pod kierownictwem szefa NBP Adama Glapińskiego prowadzi obecnie jastrzębią politykę, utrzymując stopy procentowe wyraźnie powyżej inflacji. Na koniec lutego główna stopa procentowa NBP wynosiła 5,75 proc. i nie była zmieniana od października 2023 r. Spośród państw należących do UE wyższa była jedynie w Rumunii i Węgrzech, gdzie wyniosła po 6,5 proc. Europejski Bank Centralny, ustalający je dla strefy euro, ogłosił właśnie obniżkę z 3,15 do 2,9 proc. Podobnie zrobił czeski bank centralny – z 4 do 3,75 proc. Dwucyfrowy poziom stóp procentowych w Europie utrzymują obecnie wyłącznie państwa znajdujące się w stanie wojny (Ukraina, Rosja, Białoruś) oraz zmagająca się z bardzo wysoką inflacją Turcja.
Wysokie stopy banku centralnego sprzyjają silnej walucie na kilka sposób. Po pierwsze, hamują wzrost cen, dzięki czemu inwestorzy mogą oczekiwać, że krajowa waluta w najbliższym czasie utrzyma swoją wartość. Ważniejszy jest jednak drugi mechanizm – stopy NBP przekładają się na oprocentowanie lokat i papierów wartościowych emitowanych w Polsce. Lokowanie środków pieniężnych nad Wisłą jest więc obecnie bardzo opłacalne. Żeby to zrobić, trzeba jednak najpierw kupić tak zwane złotówki, bo to nimi się tutaj płaci. A większy popyt na dane aktywa sprzyja wzrostowi ich ceny.
Kruszec na wszelki wypadek
Pewne znaczenie mogło mieć też ogłoszenie dużych inwestycji zagranicznych w Polsce przez premiera Donalda Tuska. Większość z nich jest na razie pisanych palcem na wodzie, jednak sam fakt intensyfikacji działań inwestycyjnych nad Wisłą może przyciągać różnego rodzaju fundusze szukające okazji do zarobku. Poza tym Polska ogłosiła bliską współpracę z dwoma gigantami technologicznymi z USA – z Google i Microsoftem. Ten ostatni nawet ogłosił dalszą rozbudowę stworzonej w Polsce chmury obliczeniowej. Inwestycja ta sięgnie 700 mln dolarów, czyli niemal 3 mld złotych. Takie informacje pozytywnie wpływają na walutę, chociażby dlatego, że Microsoft będzie musiał przynajmniej część zadeklarowanej kwoty wymienić na złote.
Nie można też zapominać o polityce NBP dotyczącej rezerw. W 2024 r. polski bank centralny był największym na świecie kupcem złota, czyli kruszcu, który jeszcze do II wojny światowej był uważany za głównego gwaranta walut narodowych, wymienialnych na niego według ściśle ustalonego parytetu. W czasach globalnych niepokojów złoto wciąż należy do tak zwanych bezpiecznych przystani, czyli aktywów, w które lokuje się oszczędności w celu przeczekania burzy. W tym przypadku kierowany przez Glapińskiego NBP trafił w dziesiątkę, gdyż w okres przełomu geopolitycznego wchodzimy, mając ponad 450 ton złota, czyli niewiele mniej niż Europejski Bank Centralny (506 ton).
Polskie rezerwy kruszcu wciąż jednak rosną, gdyż celem Glapińskiego jest 20-procentowy udział złota w polskich rezerwach – obecnie to 18 proc. W ogóle polskie rezerwy – włącznie z walutowymi – są ogromne. Według portalu Trading Economics, w styczniu wyniosły one 225 mld dolarów, czyli sięgają około jednej czwartej nominalnego PKB liczonego w USD. W znanej z chomikowania dewiz zagranicznych Rosji tylko nieco więcej (0,28 PKB w dolarach).
Plusy dodatnie i ujemne
Najszybciej wzmocnienie złotego pozytywnie odczują osoby wyjeżdżające za granicę, szczególnie do państw członkowskich UE. Regularne wyjazdy za granicę to jednak doświadczenie wąskiej grupy Polaków. Większość społeczeństwa powinno niedługo odczuć to w niższych cenach towarów importowanych. Mowa szczególnie o elektronice, motoryzacji, części kosmetyków czy nawet produktów leczniczych. Większość artykułów pierwszego użytku tańsze raczej nie będzie, gdyż Polska – wbrew powszechnej opinii – ogromną ich część produkuje w kraju. Mocny złoty może jednak pośrednio wyhamować inflację. Część półproduktów i materiałów przedsiębiorstwa sprowadzają z zagranicy, więc silna waluta krajowa obniży ich koszty produkcji. Mowa także o cenach energii – chociażby prąd częściowo sprowadzamy z innych państw Europy dzięki podłączeniu do unijnej sieci energetycznej. Zanim niższe koszty produkcji przełożą się jednak na ceny, minie trochę czasu. O ile producenci nie zdecydują się zwiększyć swoich marż, co w ostatnich latach widzieliśmy regularnie.
Dla gospodarki efekt aprecjacji złotego będzie już jednak zniuansowany. Polski wzrost PKB jest w dużej mierze oparty na eksporcie, więc towary made in Poland staną się automatycznie nieco droższe. Według szacunków NBP tak zwana granica opłacalności eksportu to 4,01 złotego za euro. Gdy euro będzie tańsze, wielu eksporterów może stracić część zamówień, czego nie zrekompensują im niższe koszty produkcji. Do tego poziomu wciąż brakuje 13 groszy, jednak tylko w tym roku euro staniało o 14 groszy, więc teoretycznie możemy przebić tę granicę w ledwie dwa miesiące.
Najbardziej gospodarce szkodzi nie sama aprecjacja złotego, ale przyczyna tego zjawiska. Czyli jastrzębia polityka pieniężna, skutkująca bardzo wysokimi stopami procentowymi. A to przekłada się nie tylko na wyższe koszty utrzymania mieszkań własnościowych, ale też kredytów inwestycyjnych zaciąganych przez krajowe przedsiębiorstwa. Tymczasem właśnie inwestycji nam szczególnie brakuje. Sam Microsoft i inne spółki big-tech zapraszane nad Wisłę przez premiera polskiej gospodarki nie pociągną.