Jubileusz Ireny Santor fetowany jest bardzo hucznie: jest trasa koncertowa (co prawda z okropnie drogimi biletami, ale i tak rozchodzą się one jak świeże bułeczki), a Telewizja Polska przygotowała film dokumentalny, opowiadający o twórczości artystki. Dokument pokazuje, czym są dla niej śpiew i występy na estradzie, a także jak zmieniła się polska scena piosenki. Irena Santor bardzo oszczędnie mówi o swoim życiu prywatnym, co wyróżnia ją spośród gwiazd. Jej elegancja i wizerunek prawdziwej damy polskiej estrady sprawiają, że o tajemnice domu i codzienności tej artystki po prostu nie wypada pytać. Musimy polegać na tym, co ona sama chce nam opowiedzieć.
Pokazać, ale nie za dużo
Pięknie wspomina swoje dzieciństwo w Solcu Kujawskim, z odpowiednią dozą nostalgii idealizuje swoje dzieciństwo, przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej, pierwsze marzenia o śpiewaniu i próby. Pisząc o idealizowaniu, nie mam na myśli tego, że artystka cokolwiek wymyśla. Wręcz przeciwnie, przedstawia ona życie rodzinne i życie w małej społeczności jako pełne idei: bliskości, wspólnoty, dbania o siebie.
Drugim momentem, w którym Santor ujawnia nieco ze swojego wnętrza, jest wspomnienie z kawiarni w Sopocie. Przypomina jej ona, że właśnie tam wracała „z dzikich plaż” wraz ze swoim zmarłym w 2018 r. wieloletnim partnerem Zbigniewem Korpolewskim – polskim artystą estradowym, aktorem, reżyserem i prezenterem przedstawień rozrywkowych i muzycznych. Także tutaj pani Irena coś odsłania, ale za chwilę stawia mocno granicę – twierdzi, że jest jeszcze dla niej za wcześnie, by mówić o swoich uczuciach po śmierci ukochanego. Jest to jednak dla niej okazją, by powiedzieć piękne słowa o miłości, wierności i o tym, co znaczy przysiąc komuś coś na całe życie.
To jest w gruncie rzeczy urocze, jak Santor tak pokazuje siebie, by zanadto czegoś nie pokazać. Dowiadujemy się więc od niej, że zdarzy się jej użyć nieparlamentarnego słowa, ale tylko wtedy, gdy ktoś ją bardzo mocno zdenerwuje. Że nie przepada za lodami, bo nie dość, że powodują chrypę i ból gardła, to jeszcze zmywają szminkę, bez której się nie pokazuje. Opowiada nam o przyjaźniach, przede wszystkim z innymi artystami: Alicją Majewską, Zbigniewem Wodeckim czy Jackiem Cyganem, pokazując ich ludzkie oblicze, o spontanicznych telefonach i rozmowach o zupie pomidorowej.
Taka właśnie jest Irena Santor. Jest w sumie jak babcia, którą każdy chciałby mieć, której można się wygadać, wpaść do niej na pomidorową, ale też usłyszeć od niej słowa mądrości (w dodatku znakomicie wyśpiewane).
Idylla
Taka jest też cała twórczość artystki. Nie grała nigdy seksbomby, zaciekłej buntowniczki czy politykierki. Świat wywiedziony z tekstów i melodii, które prezentowała nam na scenie Irena Santor, jest idylliczny, czysty, nawet jeśli pojawia się w nim cień zwątpienia, smutku czy beznadziei. Gdy los nas rzuci gdzieś w daleki świat, to i tak na końcu powracamy tam posłuchać, jak wiosną śpiewa las i gdzie jest nasz dom. Życie i natura przemijają – „Już nie ma dzikich plaż/ Na których zbierałam bursztyny/ Gdy z psem do Ciebie szłam/ A mewy ósemki kreśliły kreśliły/ Już nie ma dzikich plaż/ I gwarnej kafejki przy molo/ Niejedna znikła twarz /I wielu przegrało swą młodość swą młodość” – i nieustannie się przekonujemy, że „tych lat nie odda nikt”, ale wszakże „Najcichszych kilku chwil/ Nim ptaki zbudzi świt/ I gwiazd które lecą w dół/ Nie weźmie nam już nikt”. Czy to z tej szkoły ludowej, czy z naturalnego usposobienia daje nam Irena Santor świat ciepły, bliski przyrody, żyjący w harmonii. No i oczywiście pełen miłości, ale czystej, choć zmysłowej, o którą trzeba zabiegać. „Bo to walca czar/ Sercu przyniósł podwójny dar/ Amor skrzydła ma dwa/ Jedno ty drugie walc Embarras/ A gdy się skończył bal/ Obu jest mi tak samo żal/ Tęsknię odtąd jedną tęsknotą/ Za tobą i walcem Embarras/ Oh quel Embarras!”.
I jak to bywa z niektórymi artystami estradowymi, twórczość Santor zatoczyła pewne koło: od niezmiernej popularności, przez pewne wyciszenie czy uznanie, że prezentuje muzykę pachnącą nieco naftaliną, po obecnie entuzjastyczny powrót, nie tylko w pokoleniu samej pani Ireny, ale też wśród ludzi młodych, tęskniących za spokojnym i pięknym światem.
Ma dla kogo śpiewać
Jej życie nie było usłane różami. Od 1935 r. Irena Wiśniewska, jak brzmi jej nazwisko panieńskie, mieszkała wraz z rodziną w Solcu Kujawskim. Tu przeżyła koszmar II wojny światowej, łącznie ze śmiercią ojca, Bernarda, zakatowanego jesienią 1939 r. przez sąsiadów, członków niemieckiego Selbstschutzu. W 1948 r. podjęła naukę w technikum szklarskim w Polanicy-Zdroju, dokąd przeniosła się wraz z matką.
Tam usłyszał ją Zdzisław Górzyński, dyrygent i ówczesny dyrektor Opery Poznańskiej i z miejsca skierował do Tadeusza Sygietyńskiego, legendarnego twórcy zespołu Mazowsze. W Mazowszu piosenkarka poznała swojego przyszłego męża, Stanisława Santora, skrzypka i koncertmistrza radiowej orkiestry Stefana Rachonia. To tam wylansowano jej pierwszy solowy przebój Ej, przeleciał ptaszek w opracowaniu Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej. W Mazowszu Irena Santor wykształciła się muzycznie, by od 1959 r. brać udział w różnych przedsięwzięciach estradowych. Pod koniec 1961 r. pani Irena przeszła poważny wypadek samochodowy, w którym śmierć poniosła jej przyjaciółka Ludmiła Jakubczak, wielka nadzieja polskiej wokalistyki jazzowej.
Była stałą uczestniczką Opola i Sopotu, występowała dla Polonii amerykańskiej i Polaków rozsianych po całym świecie. Nagrywała płyty z coraz to innymi kompozytorami i autorami tekstów, często gościła na szklanym ekranie, nadając splendoru ówczesnym występom estradowym. U schyłku lat 80. piosenkarka podjęła decyzję o zaprzestaniu występów. Swoich admiratorów zapewniła, że nie wyklucza nagrań czy występów kameralnych w radiu czy telewizji. Publiczność, krytycy i przyjaciele przybyli do Sali Kongresowej w Warszawie na trzy koncerty pożegnalne.
W latach 90. Santor angażuje się społecznie, popiera różne kampanie, ważne dla społeczeństwa, pamiętamy ją z grupowego występu w przeboju Pokonamy fale dla ofiar wielkiego tsunami w Azji, przeznacza swoje środki pieniężne i dobra materialne na stypendia dla zdolnych uczniów. Gdy zachorowała na nowotwór piersi w 2000 r., zaczęła publicznie namawiać Polki do profilaktycznych badań mammograficznych i cytologicznych. W 2007 r. została laureatką Złotego Fryderyka za całokształt twórczości oraz Złotego Medalu Zasłużony Kulturze Gloria Artis, a w 2009 r. otrzymała tytuł Artysta bez granic. Granic nie mają też spotykające ją wyróżnienia: Akademia Muzyczna w Łodzi przyznała jej tytuł doktora honoris causa, a Irena Santor jest pierwszą osobą z branży rozrywkowej w Polsce, którą uhonorowano takim tytułem. A to wszystko za niezwykłe oddanie dla widzów.
Jak sama mówi o sobie: „Ciągle jeszcze towarzyszy mi uczucie, że jestem potrzebna, że do dziś mam dla kogo śpiewać. I właśnie to uważam za moje największe osiągnięcie”. Z tym stwierdzeniem absolutnie się zgadzam i wraz z rzeszą fanów życzę zdrowia i jak najwięcej lat na estradzie.