Chciałabym opowiedzieć o teologii tego ostatniego, opierając się właśnie na tekstach z tej godziny kanonicznej. Na początek parę objaśnień technicznych. Oczywiście zgodnie z kościelną rachubą czasu od I nieszporów jest to już 6 stycznia, a matutinum to inaczej wigilia. Odpowiada dzisiejszej Godzinie czytań, ma jednak bardziej rozbudowaną formę. Składa się z trzech nokturnów; nazwa tych części wywodzi się od tego, że kiedyś śpiewano je w środku nocy, między innymi na znak, że Kościół nieustannie czuwa na modlitwie. Z kolei każdy nokturn to trzy psalmy z antyfonami dobranymi do czytań liturgicznych z dnia, trzy krótkie czytania z Pisma Świętego lub tekstów Tradycji (autorstwa ojców i doktorów Kościoła), a po każdym z czytań śpiewana jest, na ogół dość rozbudowana, antyfona. Całość kończy uroczyste Te Deum, które w chorałowej wersji uwielbiam jeszcze bardziej niż śpiewane po polsku. O starożytności matutinum na Epifanię świadczy to, że nie ma ono swojego Invitatorium, czyli psalmu otwierającego z osobną antyfoną, ani hymnu; od razu po wezwaniu przechodzi się do śpiewu pierwszego nokturnu.
Jednym z najcenniejszych duchowo owoców uczestnictwa w tej długiej, około godzinnej modlitwie jest dobre przygotowanie serca i umysłu do przyjęcia treści czytań następnego dnia. Antyfony, czytania i responsoria wciąż na nowo opowiadają o dwóch spośród wydarzeń, które tradycja Kościoła określa mianem epifanii: chrztu w Jordanie i pokłonu Mędrców ze Wschodu. Im dłużej też śpiewam tę wigilię, tym bardziej doceniam jej muzyczną formę. Chorał ma tak zwany wysoki próg wejścia, to znaczy na początku nie zawsze zachwyca wykonawcę: neumy (znaki służące do zapisu melodii) wydają się pędzić w szaleńczym tempie lub zatrzymywać i wydłużać w najmniej oczekiwanym momencie, czasem jest obecny wyraźny rytm, czasem wręcz przeciwnie, niektóre muzyczne figury stylistyczne wydają się znajome, by nagle przekształcić się w coś totalnie nieznanego. Kiedy jednak wreszcie uchwyci się melodię i zacznie traktować po prostu jako interpretację tekstu, nagle całość okazuje się pełna harmonii. Co więcej, także wprowadza tę harmonię do serca.
Z góry
Przyjrzyjmy się nieco pojęciom. Greckie słowo epiphaneia jest złożeniem dwóch pojęć: epi – z góry, od góry, ponad, wśród, oraz phaino – rozbłysnąć, ujawnić się. Tłumaczone jest najczęściej na język polski jako objawienie lub zjawienie się. Zresztą w Nowym Testamencie pojawia się dopiero u św. Pawła (zob. 2 Tes 2, 8) i dotyczy paruzji, a więc ostatecznego przyjścia Pana. Wcześniej – w Starym Testamencie, ale i w Ewangeliach – stosowana jest złota zasada dobrej kinematografii: nie opowiadaj, pokazuj. Mamy więc objawienia (i to tak pełne mocy jak wydarzenia na górze Synaj podczas wyjścia Izraelitów z Egiptu w Księdze Wyjścia lub Jezusa na górze Tabor), nawet jeśli one nie są tak nazwane wspomnianym rzeczownikiem. Oprócz wydarzeń przyprawiających o dreszcz i zadziwienie jest też słynna scena spotkania z Eliaszem na górze Horeb, kiedy Bóg przechodzi w powiewie ciszy, jak dosłownie trzeba czytać ten tekst.
Między starotestamentalnymi opowieściami a Nowym Testamentem widać jednak jedną, zdecydowaną różnicę, którą genialnie ujął św. Jan: „[To wam oznajmiamy], co było od początku, cośmy USŁYSZELI o Słowie życia, co UJRZELIŚMY własnymi oczami, na co PATRZYLIŚMY i czego DOTYKAŁY nasze ręce” (1 J 1, 1) [podkr. EW]. Bóg po wcieleniu staje się niesłychanie – można nawet powiedzieć, że nieco niepokojąco – bliski. Niepokojąco, bo trudno odmówić Mu realności, skoro jest dotykalny, a nawet możemy Go spożywać, co sprawia, że nawet obojętność czy agnostycyzm jest de facto zajęciem stanowiska wobec Jego przyjścia. A dokładnie: Jego rozbłyśnięcia z wysoka.
Idealnie ujął to Zachariasz w kantyku, dlatego właśnie ten, a nie inny cytat jest tytułem tego tekstu. Jezus to słońce, które wschodzi nie zza horyzontu, ale zstępuje z Nieba. Starożytni Grecy ujęliby to właśnie czasownikiem: epiphainei. Jezus zresztą nie tylko rozbłysnął w pewnym momencie historii z wysoka, ale nadal świeci wśród (inne znaczenie przedrostka epi) swoich uczniów, a nawet w nich samych. To nie przypadek, że chcąc w przypowieści nauczyć nas, jaką rolę mamy do odegrania w świecie, Pan przywołuje jako pierwszy obraz lampy, której nie przykrywa się garncem (zob. Łk 8, 16). Tym samym epifania nie zakończyła się – ona trwa, aż po raz ostateczny Syn Boży przyjdzie i znów rozbłyśnie, tym razem jak błyskawica, od jednego krańca świata po drugi kraniec. Co więcej, każdy ochrzczony winien być przestrzenią tej epifanii na co dzień i cała trudność naszego życia wiarą polega na tym, by Jego światła nie przesłaniać. Wróćmy jednak, po tej przydługiej wycieczce w krainę słownikową, do treści śpiewanych na matutinum.
Gołębica, rzeka i miasto
Teologiczna opowieść wigilii uroczystości Objawienia rozpoczyna się od antyfon i psalmów nawiązujących do kultu w świątyni jerozolimskiej, choć nie przywołuje jej dosłownie. Zamiast tego śpiewamy o przynoszeniu darów, nurtach rzeki rozweselających miasto Boże i roztropnym śpiewaniu Bogu. Psalmy opisują Go jako zwycięskiego króla, wkraczającego z chwałą do swojego miasta; tego, kto przybywa jako król pokoju, bo uznają go wszystkie narody. Całość zamyka dialog, w którym pojawiają się, po raz pierwszy w matutinum, królowie: Tarszisz i wysp, Arabii oraz Saby. Co więcej, nie pojawiają się z pustymi rękami, w końcu nie wypada w ten sposób pojawiać się w gościnie, i to jeszcze u tak wielkiego władcy! Ma to zresztą też swoją wymowę, że tak to ujmę: polityczną. Ofiarowanie darów przez jednego panującego innemu było często wyrazem podległości, a na pewno okazaniem chęci przypodobania się obdarowanemu.
Czytania są wzięte z Izajasza, a dokładnie z części proroctwa, która nosi nazwę księgi pocieszenia, zapowiadającej czasy mesjańskie. Pierwsze dwa responsoria zaś to opowieść o chrzcie w Jordanie, precyzyjniej: dwukrotnie opowiedziana scena, w której na Jezusa zstępuje Duch Święty pod postacią gołębicy i rozlega się nad zanurzanym w rzece głos Ojca: „Oto mój Syn umiłowany”. W ramach ciekawostki: w pierwszym responsorium melodia, na jaką śpiewane jest słowo columba (gołębica), oddaje… gruchanie tego ptaka.
Trzecie responsorium, w każdym nokturnie najdłuższe i najbardziej rozbudowane, wraca do tematu królów i podarków. Tu jest podane nie tylko miejsce pochodzenia władców, ale także ich dary. Dokładnie te, które podaje św. Mateusz w Ewangelii: złoto, kadzidło i mirra, jednak wciąż jesteśmy w Starym Testamencie i odniesieniach wziętych z proroków.
Rozbłyśnij, Jeruzalem!
Antyfony do psalmów w drugim nokturnie wychodzą od wezwania całej ziemi do oddawania chwały Bogu i tym wezwaniem się zamykają, a centralna z nich wraca, już po raz trzeci, do królów ościennych krain przynoszących dary. Psalmy zaś to modlitwy o wybawienie: od złych ludzi i od własnego zła oraz grzechów.
Czytania zaczerpnięto z homilii papieża św. Leona Wielkiego, która opowiada o tym, jak Bóg sprawia, że narodzenie Jego Syna staje się wiadome na całym świecie. Ciekawy aspekt homileta wydobywa z historii krwawego króla Judei: „Tak pokierowanemu biegowi sprawy nawet sam okrutny Herod oddaje nieświadomie usługę. Kiedy bowiem pragnie zgładzić już w kolebce podejrzanego sobie króla i (…) ściga nieznane sobie chłopię mordowaniem dzieci bez wyboru, idzie w świat fama tego niesłychanego czynu, a z nią wieść o narodzinach władcy”. Leon widzi w mędrcach także nas i z naciskiem zaprasza, by docenić dar objawienia, a więc bliskości Boga, by móc Mu także złożyć podarunki, ale mistyczne: „Z serc naszych dobywajmy godne Boga ofiary”.
W responsoriach widoczne jest przejście od rozbłyskującej od wnętrza Jerozolimy, która może tak jaśnieć, bo przyszło już jej światło i Boża chwała nad nią zalśniła, przez opowieść o przybywających z darami ludach ościennych po, ewangeliczną już, historię magów. Przybywają oni do Miasta Dawidowego, spodziewając się właśnie tam znaleźć króla, światło, którego zapowiedź ujrzeli na niebie, a znajdują ciemność, grzech i podstęp. To buduje dramatyzm tego nokturnu, bo przecież pierwsze responsorium mówiło, że to Jerozolima ma zajaśnieć, że przyszło już jej światło! Nastąpił jednak opisany gwałtowny zwrot akcji i nokturn kończy się zawieszeniem opowieści.
Z Ewangelii wiemy, że chociaż wędrowcy nie znaleźli tam Syna Bożego, to jednak naród wybrany nie zawiódł do końca. Uczeni w Piśmie przekazali poszukującym drobne światło – wskazówkę, gdzie ci ostatni mogą chłopca szukać.
Wielbienie
Trzeci nokturn zaczyna się antyfonami wzywającymi do adorowania Boga, taką treść mają też psalmy. Można to potraktować jako mały spoiler, że historia mędrców skończyła się dobrze. Pierwsze czytanie tego nokturnu, jak zawsze w matutinach, zaczyna się od króciutkiego fragmentu Ewangelii (w tym przypadku jest to początek historii o mędrcach), a dalej następuje fragment z homilii papieża św. Grzegorza Wielkiego. To opowieść o tym, dlaczego Bóg wybrał takie, a nie inne formy objawiania swojego przyjścia. Najbardziej chyba poruszająca dla mnie jest część, w której papież mówi o tym, jak całe stworzenie, choć nierozumne, dawało znać, że rozpoznaje narodziny swojego Stwórcy jako człowieka. Przychodzi mi wtedy na myśl, że ja, szczycąca się byciem istotą rozumną (przynajmniej od czasu do czasu), tym bardziej powinnam to dostrzegać i doceniać.
Pierwsze dwa responsoria to celebrowanie ponownego dostrzeżenia gwiazdy przez mędrców, a następnie odnalezienia Matki z Dzieciątkiem. Ostatnie zaś tłumaczy symbolikę złożonych darów, które mają objawiać divina mysteria: złoto przedstawia potęgę Króla, kadzidło wskazuje na wielkiego Kapłana, zaś mirra to przygotowanie na pogrzeb Pana.
Po tej części śpiewana jest genealogia Jezusa w wersji Łukaszowej. Zstępujemy po kolejnych imionach jak po stopniach w głąb czasu i historii, kolejnych przymierzy, ich zrywania i odnawiania, by na koniec usłyszeć, że Adam był synem Bożym. Przypomina mi się wtedy homilia z Ciemnej Jutrzni w Wielką Sobotę, kiedy zstępujący do otchłani Jezus mówi do ojca wszystkich ludzi: „Nie po to bowiem cię stworzyłem, abyś pozostawał spętany w Otchłani”. Tak docieramy do tego, co w praktyce oznacza epifania Boga.
Nieoczywista forma
Syn Boży rodzi się cielesny. Nie: w ciele; nie: przyjmuje ciało. Najprecyzyjniejsze ujęcie jest właśnie takie – Syn Boży rodzi się jako ciało. Dzięki temu staje się widzialny, dotykalny, bliski, a jednocześnie Jego ciało objawia Boga; „przekłada” Go na język fizjologii i psychologii. Przyjmuje naturę Adama – o tym jest właśnie Łukaszowa genealogia – ale nie po to, by przemienić nas w aniołów czy übermenschów, ale aby sprawić, byśmy stali się do ostatniej komórki i myśli w pełni ludzcy. Ma na celu to, by doprowadzić naszą naturę w nas do jej doskonałej formy i by tak rozbłysła chwała Tego, który nie tylko ją stworzył, ale także przyjął.
Historia opowiadana w matutinum uroczystości Objawienia Pańskiego wychodzi od zapowiedzi proroków, by zakończyć się rozpoznaniem w Dzieciątku przychodzącego Boga. Jezus zanurza się w wodach Jordanu, aby przyjąć na siebie nasze grzechy i rusza, jak potężny mocarz, do biegu, który zakończy się porankiem zmartwychwstania. Jego ofiara jednak ma dla nas żywotne znaczenie, wydobywa nas wraz z Adamem z Otchłani, tylko dlatego, że Syn Boży jest w pełni człowiekiem i właśnie w ten sposób objawia Boga. Cielesność nie kojarzy nam się ze światłem, a na pewno nie zstępującym z wysokości, raczej z czymś ciężkim i ciemnym, bliskim ziemi, nie nieba. Najwyraźniej nie jest to cała prawda o niej.