Święty Franciszek Salezy chce zmotywować Filoteę do modlitwy, więc poświęca sporo miejsca pokazaniu, na czym polega działanie tej praktyki w naszym sercu. Pisze o niej jako przestrzeni stawania naszego umysłu w świetle Bożym, jako ogniu Ducha, który rozpala naszą wolę, i jednocześnie jako wodzie łaski, która daje wzrost dobrym chęciom, obmywa z niedoskonałości i chłodzi „upały namiętności”. Tym, którzy chcą zebrać jak najbogatsze owoce modlitwy, zaleca rozważanie życia i Męki Pana. Jak zauważa dobry biskup, przyglądając się Mu, wiemy, jak Go naśladować, i zaczynamy to robić. Salezy używa tu obrazu dziecka uczącego się mówić przez to, że słucha i powtarza po matce. Wspaniała metafora, bo pokazuje, że w naśladowaniu Chrystusa nie chodzi o bycie Jego, siłą rzeczy, kiepską kopią. Dziecko mówi to, co matka, ale na własną miarę i własnym głosem. Zwykle też potrzeba trochę czasu, żeby aparat mowy małego człowieka dostosował się do artykułowania konkretnych głosek, a w główce powstały nowe ścieżki neuronowe pozwalające coraz bardziej doskonalić nabytą właśnie umiejętność. Z czasem stanie się ona tak naturalna, że używanie jej nie będzie wymagało dodatkowego zastanowienia (czasem szkoda…), ale chociaż do jej zdobycia potrzebujemy nauczyciela, efekty nauki będą miały nasz własny, ściśle osobisty charakter. Tak też ma owocować modlitwa – naśladowaniem Pana, ale we właściwy tylko nam sposób. Podobny może do tego, jak czynią to inni, ale zdecydowanie niepodrabialny.
Etapy drogi
Do osiągnięcia tego potrzebujemy praktycznych wskazówek, a św. Franciszek podsuwa nam uproszczony wzorzec wzięty z Ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli. Na początek więc, jak pisałam poprzednio, uświadommy sobie, że jesteśmy w obecności Boga. Tu dużą pomocą może być pójście na adorację, a więc dosłowne stanięcie wobec Niego, choć pod postacią chleba. Podobną pomocą posłuży nam ikona, krzyż, a nawet zapalona świeca, pięknie odnosząca nas do paschału. Jeśli nie mamy możliwości albo nie chcemy korzystać z takich pomocy, wystarczy zawołanie Go, jak wołamy bliskich nam ludzi – podobno nie ma czulszego zwrotu niż wypowiedzenie imienia kogoś, kogo kochamy.
A skoro już go wołamy, od razu poprośmy o to, by udzielił nam łaski owocnego przeżycia czasu, który chcemy spędzić tylko z Nim na modlitwie. Tu malutki przypis – nawet jeśli mimo naszych starań będziemy mieli poczucie, że te minuty ukradły nam rozproszenia albo walka ze snem, wciąż jest to coś, co mamy najcenniejszego i co próbujemy Mu dać, czyli czas. To przecież zasób, który mamy w ograniczonej ilości i tego, który już upłynął, nie jesteśmy w stanie odzyskać. Jeśli nawet nie jesteśmy w stanie spędzić go z Bogiem tak, jakbyśmy sobie wymarzyli, ważne, że spędzamy go z Bogiem. Już to samo w sobie jest wyznaniem wiary.
Świadomi bycia w obecności Pana i po tym, jak już poprosiliśmy Go o pomoc, sięgnijmy po wybrany na ten dzień fragment Biblii albo wybraną tajemnicę wiary, po czym starajmy się wyobrazić sobie to, o czym tam mowa. Jak łatwo się domyślić, tu najlepiej się sprawdzą mniej abstrakcyjne teksty. Obraz jest o tyle istotny, że będzie naszą kotwicą, jeśli niepostrzeżenie odpłyniemy w dywagacje dalekie od zasadniczego tematu. Wyobrażenie nie jest celem samym w sobie – ma być podstawą rozważań intelektualnych, a w połączeniu z nimi prowadzić do zrodzenia się uczuć: współczucia, gorliwości, żalu, radości. Te zaś mają być paliwem do decyzji, które pod ich wpływem podejmiemy. Salezy podkreśla znaczenie podejmowania na modlitwie postanowień, bo uczucia możemy czuć najbardziej wzniosłe i na tej podstawie widzieć się już na ołtarzach w glorii świętości. Tymczasem testem prawdziwości naszych przeżyć nie jest ich intensywność, ale owoce w codzienności. Zresztą to samo kryterium prawdziwości doświadczeń duchowych podaje św. Teresa z Ávili w Twierdzy wewnętrznej – z Boga jest to, co przynosi zmianę, co najistotniejsze: konkretną i na lepsze.
Całe rozważanie kończymy podziękowaniem za to spotkanie, ale też za wszystko, za co odczuwamy wdzięczność. To też dobry moment, by wstawić się za tymi, za których chcemy się pomodlić, oraz samemu prosić o wstawiennictwo bliskich nam świętych, nie pomijając przy tym Anioła Stróża.
Powrót ze szlaku
Modlitwa owocuje skupieniem i warto je zachować. Święty Franciszek porównuje je do drogocennego olejku, którego za nic nie chcemy rozlać. Drogocennych perfum, których zapachem chcemy się cieszyć dłużej niż tylko podczas wizyty w perfumerii. Na początku trudno nam będzie to skupienie dłużej utrzymać, ale z czasem w naszym sercu zacznie gościć głęboki pokój – na coraz dłużej i coraz głębszy. Trzeba tylko wytrwale ćwiczyć jego zachowywanie. Tu kolejny przypis: nie chodzi o usztywnienie i emocjonalną „martwicę”. Nie mamy się zamienić w chodzącą wizualizację kamienistej Pustyni Judzkiej. Tu chodzi o pokój, którego obrazem jest harmonijnie rozwijający się ogród: bujny, żywotny, pełen zieleni, kwiatów i owoców, a przy tym wszystkim dający wyciszenie, bo dokładnie taki, jaki powinien być.
W ciągu dnia warto wracać myślą do Boga, Salezy podaje przykłady z życia świętych, kiedy ci w zwyczajnych wydarzeniach dostrzegali odbicie jakiejś prawdy duchowej lub ascetycznego pouczenia. Co prawda nie pisze o Janie Karle, ale ja pozwolę sobie przytoczyć przykład z biografii właśnie tego ojca pustyni. Kiedy przemawiał kiedyś w mieście, jedna z najpiękniejszych tamtejszych prostytutek specjalnie pojawiła się na zgromadzeniu, bogato i wyzywająco przystrojona. Wszyscy ze zgorszeniem odwrócili od niej wzrok, tylko abba zapatrzył się z podziwem, po czym rozpłakał. Pytany o przyczynę łez, odparł: „Ta kobieta tak bardzo dba o siebie, by przyciągnąć ludzi, a ja nie przystrajam nawet w połowie tak gorliwie mojej duszy cnotami dla Boga”. Dla czystego wszystko jest czyste, zanim jednak osiągniemy jasność spojrzenia świętego pustelnika, wystarczy, że np. w krojonym chlebie dostrzeżemy odniesienie do Eucharystii albo w tym, jak ptaki rozkładają skrzydła, gest modlitwy uwielbienia.
Dobrą praktyką są też krótkie, spontaniczne modlitwy, nazywane aktami strzelistymi. Święty opatruje je uwagą: „Wiele jest ułożonych aktów strzelistych (…) ale radzę ci nie przywiązywać się niewolniczo do żadnych cudzych słów; czy to sercem, czy ustami wymawiaj natomiast te słowa, które ci doraźnie poda sama miłość, a poda ci ona ich tyle, ile zapragniesz”. Taką modlitwą jest zwrot spopularyzowany przez ks. Dolindo: „Jezu, Ty się tym zajmij”, ale też okrzyk, z którym był kojarzony jeden z przedwojennych dominikańskich braci konwersów: „Boże, daj wytrzymać!”. A jeśli szukamy słowa zawierającego dźwięczne „r”, tak dobrze pomagające upuścić gotujące się w nas emocje, możemy zawsze zawołać: „Chryste!”, byle ze świadomością, że Go przyzywamy, a nie na zasadzie nawyku. Kto wie, może dzięki temu z czasem coraz rzadziej będziemy musieli z tego okrzyku korzystać.
Znajdźmy też tajemnicę wiary lub scenę z Pisma Świętego, która będzie nam najbliższa. Niech to będzie nasze miejsce spotkania z Bogiem, na które przyjdziemy, kiedy wszystkie inne metody spotkania z Nim zawiodą, a nasze serce „straci zasięg”. Z pewnością będzie tam na nas czekał.