Różne dziwaczne stwierdzenia padały w ostatnich dniach, tygodniach i miesiącach, ale nagromadzenie niepokojących wypowiedzi z początku lutego każe nam się bardzo poważnie zastanowić nad przyszłością. Zacznijmy od zdumiewającego stwierdzenia kandydata na prezydenta USA Donalda Trumpa, który zasugerował, że będzie zachęcał Rosję do ataku na państwa NATO, które niewystarczająco płacą za swoją ochronę. Nawet jeśli uznamy, że to wypowiedź na przedwyborczym wiecu i wpływa na nią kampanijna retoryka, to jednak fakt, że osoba, która ma szansę za rok wrócić do Białego Domu i stanąć na czele najpotężniejszego państwa świata, a zarazem najważniejszego gracza w Sojuszu Północnoatlantyckim, podważa sens istnienia NATO, to naprawdę wielki prezent dla Rosji i jej prezydenta Władimira Putina.
Pozornie bowiem ani Putin, ani Trump nie mówią nic niebezpiecznego dla Polski. Były prezydent USA, a zarazem czarny koń tegorocznych wyborów, czyli Trump, wręcz chwali nasz kraj, jako ten, który wydaje na obronę więcej, niż umówiły się państwa NATO, czyli 2 proc. Sęk w tym, że zasada wspólnej obrony, czyli słynny Pakt Waszyngtoński, podkreśla, że państwo zaatakowane ma prawo do obrony przez innych zgodnie z zasadą „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Nie ma tam mowy, że będziemy bronić jakiegoś kraju, gdy zostanie zaatakowany, pod warunkiem że przeznacza jakąś kwotę na swoje siły zbrojne. Tworzenie warunkowości może sprawić, że Trump uzna, że nie będzie bronić jakiegoś kraju, bo nie podoba mu się jego rząd. A – delikatnie rzecz ujmując – relacje między Donaldami Trumpem i Tuskiem nie są najlepsze. Krytyczne opinie o decyzji partii republikańskiej w sprawie pomocy wojskowej dla Ukrainy te relacje jeszcze komplikują. Ale właśnie NATO polegało na tym, że lokator Białego Domu nie musiał lubić lidera któregoś z europejskich krajów, by przysięgać mu solidarność.
Pozornie też Putin zapewnił w słynnym już wywiadzie, że nie zaatakuje Polski. Dodał jednak, że nie będzie nas atakował, jeśli Polska nie zaatakuje jego. I znów – na pierwszy rzut oka powinniśmy się czuć bezpieczni, przecież nikt w Polsce nie myśli o ataku na Moskwę. Jeśli jednak przeanalizujemy argumentację Putina, wcale nie powinniśmy wzruszać ramionami. Po pierwsze, Polska pojawia się jako negatywny bohater całej jego historycznej opowieści. To Polacy rzekomo są odpowiedzialni za rozpoczęcie procesu, który wmówił Ukraińcom, że nie są Rosjanami, a odrębnym państwem. Putin zaś odmawia im państwowości i statusu osobnego narodu. Konflikt zbrojny na Ukrainie nazywa wojna domową w obrębie narodu rosyjskiego. W dodatku to Polaków oskarża, że zamiast dogadać się z Hitlerem, Polska sprowokowała wybuch II wojny.
Ale co gorsza – i to po drugie – Putin przekonuje, że w 2014 roku wcale nie zaatakował Ukrainy. To Ukraina zagroziła bezpieczeństwu Rosji, więc w akcie samoobrony przejął Krym. Powinien to być dla nas kolejny sygnał ostrzegawczy. Zapewnienie, że Rosja nie uderzy na Polskę, jeśli Polska nie zaatakuje pierwsza, nie ma żadnego znaczenia w przypadku człowieka, który uważa, że w 2014 roku to Rosja została zaatakowana.