Logo Przewdonik Katolicki

Ugościć się w inności

Weronika Frąckiewicz
il. Agnieszka Sozańska

Rozmowa z o. Maciejem Biskupem OP o kruchości i czułości Boga, dialogu, który zakłada nierównomierność, i akceptacji swojego cieni.

Obserwuję, że z roku na rok umyka nam coraz bardziej istota świętowania Bożego Narodzenia. Nie tylko popkultura, ale i nasze parafialne, religijne rytuały zdają się albo pomijać sens tego, co świętujemy, albo ograniczać je do Pasterki i kilku rzewnie odśpiewanych kolęd. Jak spotkać Boga w święta Bożego Narodzenia?
– Odpowiedź po części znajduje się w wymowie tych świąt, czyli we Wcieleniu. Bóg przez to, że stał się człowiekiem, chce nam powiedzieć, że w człowieczeństwie chodzi o spotkanie. On stał się człowiekiem, abyśmy my nie bali się spotykać w naszym człowieczeństwie. Relacyjność jest bardzo głęboko wpisana w naszą ludzką tożsamość, dlatego tak często przeżywamy zawód wynikający z nieumiejętności spotkania tego drugiego. Z jednej strony jest w nas presja wynikająca z ogromnej tęsknoty za tym, żeby te święta rzeczywiście były realnym doświadczeniem domu, w którym jesteśmy zauważeni i usłyszani, a z drugiej paraliżuje nas lęk, że znowu to się nie wydarzy. To często bywa przyczyną naszej ogromnej frustracji i zawodu. Nie podchodziłbym aż tak krytycznie do świeckiej atmosfery świątecznej, bo chociaż rzeczywiście kultura masowa wszystko spłaszcza, z drugiej strony jest w niej pewna łagodność, za którą tęsknimy. Istnieje jednak realne zagrożenie, że zatrzymamy się na bardzo powierzchownej odsłonie tej łagodności. Pozorowana może ukrywać, maskować naszą prawdziwą wrażliwość i głębię, za którą tęsknimy. Ta powierzchowność może dotyczyć również pewnej formy „celebracji” Bożego Narodzenia w kościołach. Przychodzą mi na myśl słowa Pana Jezusa do uczniów w drodze do Emaus: „zbyt nieczułego serca jesteście”. Liturgia z definicji jest pewnego rodzaju theatrum, ale jeśli nie dotyka nas egzystencjalnie, to staje się takim rodzajem przeżywania religijnego, które wprowadza nas w nieodczuwanie. Wówczas raczej przypomina operetkę niż theatrum mundi i nie dotykamy tego, co jest najgłębsze i najistotniejsze. Mam wrażenie, że często w tej naszej masowej pobożności bożonarodzeniowej przeżywanie tajemnicy Wcielenia paradoksalnie jest odczłowieczone i oderwane od rzeczywistości. Wypowiadane w modlitwach słowo „Wcielenie” brzmi wówczas już tylko jak wyuczony frazes religijny.

Co dziś, w świecie wysoko rozwiniętym technologicznie i kulturowo, w którym jednocześnie toczy się wiele wojen i konfliktów – nie tylko o charakterze globalnym, ale też w naszych rodzinach i w nas samych – oznacza w praktyce tajemnica Wcielenia?
– Mimo różnych moich kryzysów i pytań dotyczących wiary i Kościoła tajemnica Wcielenia ciągle mnie bardzo fascynuje. Postrzegam ją jako kluczową. To istota chrześcijaństwa. „Mój” Bóg w Chrystusie wyszedł z boskiej strefy komfortu i stał się człowiekiem, czyli odsłonił i pokazał swoją kruchość. Logos, odwieczne Słowo, staje się niemowlęciem, które nie mówi i w swej nieporadności otwarte jest na bliskość. Bardzo późno „odkryłem” ostatnie zdanie z Prologu św. Jana: „nikt Boga nigdy nie widział, jednorodzony Syn, który jest w łonie Ojca, o nim pouczył”. Tam jest użyte słowo „łono”. Jan pisze po grecku, ale myśli po hebrajsku. A z hebrajskiego rehem to właśnie łono, które ze swej natury oznacza bliskość i czułość. Od tego rehem pochodzi jedno z pojęć miłosierdzia w Biblii hebrajskiej, czyli rahamim. Tajemnica Wcielenia jest dla nas namacalnym dowodem, że Bóg stał się człowiekiem właśnie po to, żebyśmy nie bali się bliskości, czułości i w ogóle relacji. Oczywiście wiąże się to z pewnym ryzykiem, gdyż nie da się zbudować relacji i usłyszeć siebie wzajemnie, jeśli się przed sobą nie odsłonimy ze swoją kruchością, słabością i lękami, ale również z pragnieniami, żeby być przyjętym i aby drugiego człowieka przyjąć. Wzajemne słuchanie – usłyszenie się, jest możliwe tylko wówczas, gdy podejmujemy ryzyko przekroczenia naszych racji. „Prawda może się rozwijać tylko w inności, która otwiera na Boga, która pozwala poznać swoją odmienność poprzez moich braci w człowieczeństwie i w nich objawia się ona tylko w spotkaniu, które przenika miłość” – pisał Benedykt XVI. Boże Narodzenie jest zaproszeniem do tego, aby nie lękać się swojego człowieczeństwa, którego częścią są pytania i niepewności, również dotyczące Boga. Wcielenie zaczyna się przecież od trudnego pytania, które zadaje Maryja: „Jak to się stanie, skoro nie znam męża?”. Bliskość, relacje, bycie przy drugim niesamowicie nas fascynują, jesteśmy ich spragnieni. Z drugiej strony towarzyszy im tak wiele obaw: czy ten drugi mnie nie zrani, czy mnie usłyszy, czy rzeczywiście wytrzyma przy mnie i mnie nie opuści. To puste miejsce przy wigilijnym stole wcale nie musi oznaczać otwartości na przyjęcie niespodziewanego gościa, ubogiego, którego zaprosimy z ulicy. Może być ono symbolem otwartości na tego najbliższego, który jest obok mnie, który chce w tym samym domu, żeby go zobaczyć, usłyszeć w tym, co w nim jest najbardziej kruche. Tajemnica Bożego Narodzenia to dobra okazja do zapytania samego siebie, czy zgadzam się na swoje życie, czy to swoje życie przyjąłem, tak jak Maryja przyjęła życie Jezusa. Postawa pro-life musi obejmować także tych od dawna żyjących. Od takich prostych pytań o relacje – choć emocjonalnie tak trudnych – musi się zacząć rozmawianie o Bożym Narodzeniu, bo inaczej prawda Wcielenia będzie totalnie wyabstrahowana z naszego życia. Pozorne będzie wzruszanie się nowo narodzonym Dzieciątkiem Jezus, jeśli Ono nie poruszy naszych serc w realnych relacjach z innymi ludźmi.

W ostatniej swojej książce mówi Ojciec o sztuce uważności, która w dużym skrócie zakłada kontemplację i akceptację teraźniejszości. Badania pokazują, że coraz więcej osób wyjeżdża, aby spędzić święta z dala od rodziny. Zapewne dla wielu jest to forma ucieczki przed konfrontacją z trudną rzeczywistością świąteczną: konfliktami rodzinnymi, nieakceptacją siebie nawzajem, niełatwymi rozmowami. Jak w praktyce uważność może nas przeprowadzić przez te niekoniecznie przyjemne doświadczenia?
– Boże Narodzenie, gdy Bóg staje się kruchym, bezbronnym niemowlęciem, daje mi odwagę do spotkania się z tym, co również we mnie jest słabe, kruche, co mnie zawstydza, wywołuje we mnie obawy, a także z tym, czego sobie jeszcze dotąd nie przebaczyłem i nie oswoiłem w sobie. Tajemnica Wcielenia prowokuje mnie nieprzerwanie do tego, aby uczyć się siebie samego przyjmować. To jest istota przebaczenia: przyjąć siebie ze zrozumieniem i odnaleźć w sobie zgodę na przyjęcie tego, co jest moim cieniem. To czas utulenia w sobie tego wszystkiego, czego się nie akceptuje, a co stanowi integralną część mnie. Jak Maryja utuliła Jezusa, tak ja najpierw potrzebuję utulić siebie. Uważność dla mnie oznacza wpierw łagodność dla swojego życia, aby nie być swoim własnym przeciwnikiem i zaprzestać niekończącej się walki ze swoim życiem. Myślę, że często konflikty, które toczymy z innymi, wyrastają z naszych konfliktów wewnętrznych, z nieprzyjęcia siebie. W nasze człowieczeństwo wpisane są tysiące najróżniejszych wewnętrznych konfliktów na różnych poziomach naszych przeżyć i myśli. Jeśli człowiek tę złożoność przyjmie w sobie, wówczas staje się bardziej zdolny do przyjęcia złożoności drugiego człowieka. Z tego przyjęcia rodzi się współczucie, które pozwala nam spojrzeć na rzeczywistość człowieka niedualistycznie. Jeśli uznamy, że człowiek z natury swej jest bardzo złożony, to doprowadzi nas to do przebaczenia, które oznacza zrozumienie, a nie usprawiedliwienie wszystkiego. Trudne przestrzenie – nie tylko w rodzinach, ale również w Kościele – nie dopominają się usprawiedliwienia, ale zrozumienia. Przyjęcie samego siebie, które coraz bardziej otwiera mnie na przyjmowanie tego drugiego, jest trudne, ale wiem, że to jedyny kierunek do przełamania konfliktów, do zobaczenia drugiego człowieka od wewnątrz, utulenie go z jego własnymi konfliktami, ze zranieniami, z brakami, które w sobie niesie. Jest to odejście od marzenia o tym drugim, że będzie idealny, że będzie myślał i czuł tak jak ja, to niejako wybaczenie mu, że jest inny. Polskie słowo „gościnność” jest bardzo wymowne, ponieważ zakłada w sobie tę prawdę, że gość, że ten drugi, którego niejako goszczę w swoim życiu, jest całkowicie inny ode mnie: „gość i inność”. Święta Bożego Narodzenia to dobry moment na to, abyśmy ugościli się w tej inności, żebyśmy nie oczekiwali, że ten obok mnie musi podzielać moje racje. Oczywiście przyjęcie siebie i drugiego człowieka, podobnie jak wszystko, co ma w życiu wartość, wydarza się w procesie. Nie mogę wydać sobie rozkazu, że w te święta spotkam się ze swoimi bliskimi i ich usłyszę, tylko raczej powiem sobie, że będę starał się ich usłyszeć.

Chyba każdy z nas doświadczył momentu, w którym zebrał w sobie wszystkie pokłady dobrej woli do usłyszenia drugiego człowieka i wejścia z nim w życzliwy dialog i… zderzył się ze ścianą.
– Uważność oznacza zrozumienie, że ta druga osoba jest w innym momencie procesu życiowego i poznawania siebie. Nie mogę wymusić na kimś tego, co sam w sobie odkryłem. Dialog niesie w sobie pewną hojność, która zakłada zarazem nierównomierność. Jeżeli traktowalibyśmy dialog na zasadzie równomierności, że każdy wnosi tyle samo w tę rozmowę, to do prawdziwego dialogu nigdy nie dojdzie. Doskonale pokazuje nam to rozmowa Jezusa z Samarytanką czy Zacheuszem. Jest to moment hojności, w którym rozmówcy nie są od początku gotowi na to, co Jezus przynosi przez swoją narrację, a On jest cierpliwym towarzyszem drogi. Dialog to jakiś rodzaj nadziei w stosunku do drugiego człowieka. Jeżeli ktoś jest przekonany o tym, że dialog i słuchanie jest jedyną drogą do uzdrowienia relacji w Kościele, w społeczeństwie, w rodzinie, to musi się zgodzić na pewną nierównomierność. Wierzę w dialog, który wyrasta z samej Ewangelii, i w ogóle z samej natury relacji międzyludzkich, jakie Bóg zaplanował. Genialnym odkryciem dla mnie jest to, że Jezus jest Słowem słyszącym. Nie jest Słowem, które przychodzi i narzuca mi jakąś prawdę, lecz mnie słucha i wchodzi w dialog z narracją, którą noszę w sobie. Dialog oznacza również wychodzenie ze swojej strefy komfortu, ze swojej racji. Dla mnie jest to trudne, bo boję się utracić swoją rację, ale na dłuższą metę wiem, że nie da się głosić Ewangelii bez dialogu, bez wychodzenia. Pastor Dietrich Bonhoeffer, męczennik II wojny światowej, mówił, że „Kościół tylko wtedy staje się Kościołem, kiedy istnieje dla tych, którzy pozostają poza nim”. To koresponduje z wizją Kościoła papieża Franciszka – wychodzącego na peryferie. Jeśli Kościół się tego wyrzeknie, to przestanie zwoływać i gromadzić, a przecież ecclesia oznacza właśnie zwoływanie i gromadzenie. Nie zwoła nas dzisiaj słowo wyłącznie nauczające, pouczające, zdystansowane, które zostaje zredukowane do jakiegoś chłodnego komentarza do naszego życia. Dlatego papież Franciszek zaprasza nas do tworzenia mentalności synodalnej czy mentalności zarysowanej w Amoris laetitia, oznaczającej cierpliwe i słuchające towarzyszenie. Papież Franciszek w Amoris laetitia pisze, że wielu katolików chroni się za normą, ponieważ boi się sumienia własnego i drugiego człowieka. To jest ważne, żebyśmy mieli nadzieję i zaufanie do sumienia drugiego człowieka. Jeżeli mamy takie zaufanie, to możemy się spotkać, nawet jeżeli się bardzo różnimy. Bez prymatu sumienia nie ma podmiotowego traktowania człowieka.

Myślę o tych wszystkich osobach, które mają w sobie wewnętrzne pragnienie przeżywania Bożego Narodzenia, ale niełatwo im, z różnych powodów, odnaleźć się we wspólnocie Kościoła: bo zostali w niej zranieni, bo boli ich milczenie hierarchów w kwestiach troski o skrzywdzonych.
– Coraz częściej myślę, że Bóg widzi dogłębnie nasze dramaty życiowe, ale nie dramatyzuje. Ja też nie dramatyzuję dziś odchodzenia ludzi od Kościoła czy dystansowania się. Uważam, że istotne jest, aby osoby, które nie potrafią odnaleźć się we wspólnocie, nie pozostawały w niej z powodu jakiegoś rodzaju przemocowej względem samego siebie presji pozostania. Bycie w takiej sytuacji wymaga ogromnej łagodności dla siebie, ponieważ jeśli ktoś nie czuje się bezpiecznie w kontakcie z Kościołem, ma prawo się chronić. Ważne jest, aby ufać, że jeżeli ktoś wierzy w Chrystusa, to Kościół wydarza się w zwyczajnych relacjach, „bo gdzie dwaj lub trzej spotykają się w Moje imię, tam jestem”. Wierzymy, że nosimy przez chrzest w sobie Chrystusa. Opresyjna pobożność Kościołowi przynosi więcej szkód niż pożytku. Relacja z Bogiem to rzeczywistość bardzo delikatna, intymna, w której dotyka się najbardziej wrażliwych strun w naszym życiu. Tu nie może być żadnej presji. Kościół trochę sobie zapracował na dystans i niechęć ze strony ludzi, ponieważ bardzo często nie był czułym narratorem, lecz zdystansowanym nauczycielem nie tylko w sytuacjach granicznych. Sakramentów również nie można traktować w sposób magiczny. Katechizm Kościoła mówi, że Kościół jest związany sakramentami, ale nie Chrystus, dlatego Jego łaska działa również poza sakramentami. Sakramenty są bardzo ważne, ale nie przynoszą odpowiedniego skutku, jeśli nie są zakorzenione w doświadczeniu wspólnoty Kościoła. Po sakramenty nie idziemy jak do supermarketu, w którym bierzemy towar z półki, a następnie korzystamy z kasy samoobsługowej, nie wchodząc w relację z innymi klientami. Przyjęcie Komunii oznacza bycie w komunii z Jezusem, ale również z ludźmi. Myślę, że ważne jest, aby ktoś, kto się dystansuje od Kościoła, ale wierzy w Chrystusa, szukał swojego miejsca w relacjach i niewielkich wspólnotach ludzi wierzących. Być może to pozwoli mu spojrzeć szerzej na całą wspólnotę Kościoła. W październiku uczestniczyłem w rekolekcjach, które wraz z  m.in. bp. Arturem Ważnym współprowadziły osoby skrzywdzone w Kościele. Uczestniczyło w nich 60 księży i było to niesamowite doświadczenie prostoty relacji i autentycznego przyjęcia. Płaszczyzną spotkania było to, że osoby skrzywdzone są zranione, ale księża również noszą w sobie różne rany. Dla księży było ważne to, że mogli wyjść ze swojej roli księdza, duszpasterza w stosunku do skrzywdzonych, dzięki czemu sami mogli się odsłonić w bezbronności swojego człowieczeństwa wobec reszty rekolekcyjnej wspólnoty.

W wielu dyskusjach internetowych leitmotivem w czasie okołoświątecznym jest to, że niewierzący nie powinni świętować, bo nie mają ku temu powodu – jak zauważają niektóre osoby czy środowiska katolickie. Jak wbrew krzywdzącym komentarzom budować w święta jedność i wspólnotę z tymi, którzy Boga nie uznają?
– Jeśli wyjdziemy od teologicznego zrozumienia Wcielenia, to zauważymy, że w tej Tajemnicy została bardzo radykalnie przekroczona granica między sacrum a profanum: Bóg zamieszkał pośród nas, czyli nie obawia się niczego co ludzkie. Jeśli wierzymy w tajemnicę Wcielenia Boga, nasze bycie chrześcijaninem zaczynamy od zwyczajnych relacji z ludźmi i poszanowania każdego człowieka. Chrześcijanin to ten, dla którego spotkanie z drugim człowiekiem jest świętem. Chrystus stał się człowiekiem dla każdego z ludzi, w Jego człowieczeństwie możemy odnaleźć każdego człowieka. Chrześcijaństwo nie ma wymiaru plemiennego ani nacjonalistycznego. Kościół to nie jest wspólnota „naszych”, lecz już ze swojej definicji ma charakter włączający. Zwyczajne spotkanie z drugim człowiekiem, niekoniecznie wierzącym, może być za każdym razem czasem świętym, czasem głębokiego przeżycia tajemnicy Bożego Narodzenia i wcielenia, czyli przyjęcia życia.

---
Maciej Biskup OP
Pełni funkcję promotora świeckich dominikanów, mieszka w klasztorze w Łodzi, związany jest z Dominikańskim Ośrodkiem Kaznodziejskim. Zaangażowany jest również w dialog ekumeniczny i dialog z judaizmem

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki