Close harmony. Godzina i pięćdziesiąt cztery minuty czystej muzycznej radości, lekkości, wdzięku i perfekcji. Nie tej chłodnej i onieśmielającej, ale tej, która jest jak kostka mlecznej czekolady wrzucona do jeszcze gorącego, waniliowego budyniu. Tej, która i nas trochę rozpuszcza, otulając w miękkości i wypełniając rozkosznym ciepłem.
Luksus dla... każdego
W 2028 r. zespół The King’s Singers obchodził będzie 60-lecie swojej działalności. 60-lecie! Powstali w 1968 r., nazwę zaczerpując z chóru przy King’s College w Cambridge, z którego wywodził się pierwszy skład zespołu. Jest ich sześciu – dwóch kontratenorów (pierwszy i drugi, wyższy i niższy), tenor, dwóch barytonów (podział podobny jak przy kontratenorach) i bas. Obecny skład tworzą Patrick Dunachie (kontratenor od 2016 r.), Edward Button (II kontratenor od 2019 r.), Julian Gregory (tenor od 2014 r.), Christopher Bruerton (I baryton od 2012 r.), Nick Ashby (II baryton od 2019 r.) i Jonathan Howard (bas od 2014 r.; który odchodzi z zespołu z końcem tego roku, ustępując miejsca Piersowi Connorowi Kennedy’emu).
„Królewscy” słyną z precyzyjnie dobranego repertuaru i umiejętności idealnego jego równoważenia. Łączą klasykę z rozrywką (bywa, że nawet i w ramach jednego utworu), chętnie sięgają po muzykę ludową i tradycyjną, doskonale odnajdują się zarówno w estetyce epok minionych (renesansu czy baroku), jak i w czasach współczesnych (jeśli mają Państwo ochotę na historię muzyki w doskonałej, zabawnej(!) pigułce, zapamiętajcie nazwę Masterpiece i wróćcie do niej, kiedy siądziecie do płyty, o której dowiecie się za kilka akapitów). Spora część wykonywanych przez nich utworów została napisana specjalnie dla nich. Wśród kompozytorów, którzy przyjęli (lub sami zainicjowali) takie zamówienie, nie zabrakło również polskich twórców: Pawła Łukaszewskiego, Miłosza Bembinowa czy nawet Krzysztofa Pendereckiego.
Bilety na ich koncerty wyprzedają się na pniu, podobnie jak na kursy i warsztaty przez nich prowadzone. Nic dziwnego – choć wiele przemawia za tym, by móc z całym przekonaniem nazwać King’s Singersów dobrem luksusowym (elitarne początki, sześć dekad nieprzerwanej działalności, wieloletnia tradycja, mocne korzenie), byłoby to stwierdzenie tyleż schlebiające, co… krzywdzące. Luksus pociąga za sobą skojarzenie niedostępności, konieczności doskoczenia do pewnego pułapu, osiągnięcia konkretnego, bardzo wysokiego poziomu. Nie jest, nigdy nie był i nie będzie dla wszystkich. To nie o nich. Oni są blisko, niemal na wyciągnięcie ręki. I nie ma w tej bliskości niczego udawanego. Jest szczerość, życzliwość i pasja, pod parasolem której nigdy dla nikogo nie braknie miejsca.
Kluczem jest bliskość
Na żywo słyszałam ich raz. Pracując nad tym artykułem, sięgnęłam do pudła dobrych wspomnień, w którym od ponad 10 lat z czułością przechowuję repertuar ich poznańskiego koncertu z czerwca 2013 r. Nigdy nie miałam potrzeby kolekcjonowania autografów, ale przyznam, że jako wieloletnia chórzystka nie mogłam przejść obojętnie obok możliwości poczynienia choćby i najkrótszej wymiany zdań z „Królewskimi”. A ponieważ kontekst zdobycia autografu doskonale mi to umożliwiał… Do dziś uśmiecham się do tych sześciu krótkich small talków, podziękowań za inspirację i wzruszenia (to ja), obecność i dobre słowa (to oni). Do dziś wspomnienie tego koncertu rozgrzewa mi serce.
Nie jest to pierwszy zespół wokalny, o którym Państwu opowiadam. Zaczęliśmy od Graindelavoix, przeszliśmy przez Jerycho, zahaczając po drodze o Bobby’ego McFerrina, który choć w zespole nie śpiewał, sam był człowiekiem-orkiestrą i głosem-chórem. Każdy z tych tekstów kierował wiązkę światła na inne, a zarazem bardzo podobne oblicze ludzkiego głosu. Inne – bo przepuszczone przez filtr wrażliwości każdego z twórców, podobne – bo zawsze dopracowane w sposób perfekcyjny, ale nigdy taki, który pozbawiłby autentyczności. Skupiał ją na jego możliwościach, zaciekawiał i pozwalał ogrzać się w cieple zapewnianych przez niego doznań – od subtelnego wzruszenia do przejmującego zachwytu. Dlaczego zatem sięgam po płytę, która – wydawać by mogło – nie wskaże Państwu zupełnie nowej, nieznanej dotąd ścieżki, na której końcu odkryjecie sens sensów tego świata? Bo czasem (a może nawet trochę częściej) kluczem do prawdziwych odkryć jest bliskość. Nie szaleńcze eskapady, nie wygrany na loterii one way ticket, a bliskość. Spokój. Harmonia.
Perły i perełki
Close harmony. Tak King’s Singersi nazwali swój najnowszy album, którego premiera odbyła się z początkiem września. Tytuł objaśnia się niemal samoistnie i to na kilku poziomach. Pierwszy, ten najbardziej dosłowny, wyrasta z nomenklatury muzycznej. Close harmony to inaczej układ skupiony, czyli jeden z dwóch rodzajów układów określających w harmonii odległości między sopranem, altem i tenorem. Występuje wtedy, kiedy w trzech górnych głosach akordu (czyli – w sopranie, alcie i tenorze właśnie; najniższego głosu – basu w to trio nie wliczamy) znajdują się sąsiednie, najbliższe dźwięki do tego akordu należące. Na drugim końcu bieguna mamy układ rozległy, który od skupionego różni się tym, że między trzema górnymi głosami bez problemu zmieścić może jeszcze inny składnik tego samego akordu. W jakim kontekście umieszcza to płytę King’s Singersów? Po pierwsze – wskazywać może (bo nigdzie nie jest napisane, że musi) na specyfikę umieszczonego na tej płycie repertuaru, a dokładnie – aranżacjach, w jakich zdecydowali się go nam przedstawić. Ich brzmienia opierają się w większej lub mniejszej części właśnie na układach skupionych, na bliskiej harmonii, na akordach, których poszczególne składniki niemalże drepczą sobie po piętach, ale robią to z taką gracją, że nikomu nie przyszłoby do głowy się na nie o to złościć. I choć wydawać się to może Państwu bliskie fizyce kwantowej, zaufajcie mi i spróbujcie wyłapać w ich utworach tę bliskość. Włączcie Father, Father w aranżacji chóralnej legendy, Erica Whitacre, The Hills of Abelfeldy w aranżacji Jima Clementsa lub The Way You Look Tonight w aranżacji Johna Ruttera. Poszukajcie jej taką, jaką ją rozumiecie i tak jak ją słyszycie. Usłyszycie ją. Jestem bardziej niż pewna.
Nazwa wrześniowego albumu wykorzystywać może także to drugie, idiomatyczne znaczenie tego zwrotu. Kilka zdań wcześniej wspomniałam, że close harmony objaśnia się samo; choć nie jestem w stanie przełożyć tego sformułowania na polski tak, by w pełni oddać jego charakter, trudno o tytuł, który trafniej ujmowałby sedno ich twórczości. Płyta aż ugina się pod ciężarem pereł i perełek – niektóre z nich dostały nowe aranżacje, do innych (kultowych!) powrócono po latach (wspomniane wcześniej Masterpiece). Całość tworzy długą i rozczulającą opowieść o bliskości – i tej w muzyce, i tej w życiu. Tej, która sprawia, że czasem decydujemy się zatrzymać, poczuć i przeżyć. Wyczekany koncert, dokończoną książkę, nieśpieszny spacer, domowe ciasto… Życzę Państwu, by spotkanie z King’s Singersami było dla Was właśnie tym czymś. Niczym innym.