To prawda, że nietrudno zostać istotnym graczem w światowej polityce, gdy jest się przywódcą ogromnego kraju, wielkiej gospodarki, potężnej armii i milionów obywateli. Tak to już jest, że Stany Zjednoczone są hegemonem w tych wszystkich kwestiach, a prezydent tego kraju postrzegany jest jako najpotężniejszy człowiek na świecie.
Po II wojnie światowej wizerunek ten kilkukrotnie ulegał nadszarpnięciu. Amerykańscy prezydenci padali ofiarą zamachów, jak ten śmiertelny z 1963 r., który zakończył życie Johna F. Kennedy’ego. W wyniku afery Watergate ustąpił ze stanowiska prezydenta przed końcem kadencji – jako jedyny w historii – Richard Nixon, po nim stery objął kolejny republikanin, Gerald Ford, a na sam koniec lat 70. przypada prezydentura sympatycznego wprawdzie, czasem nawet określanego jako rockandrollowego, Jimmy’ego Cartera – był to jednak czas chaosu, wielkich przemian geopolitycznych i społecznych. Aby zmniejszyć bezrobocie, rozpoczął on redukcję podatków i zmniejszył wydatki publiczne. Choć bezrobocie spadło o jeden punkt procentowy, to inflacja wciąż rosła, osiągając nawet 18 proc. Latem 1979 r. poparcie dla Cartera osiągnęło poziom niższy niż dla Richarda Nixona w przeddzień rezygnacji.
Ten krótki wstęp o powojennych prezydentach USA jest po to, byśmy uświadomili sobie, w jakim momencie w progu Białego Domu pojawił się Ronald Reagan i dlaczego po dziś dzień wzbudza skrajne emocje – jako z jednej strony niemal zbawca gospodarki i nieugięty obrońca przed komunizmem, a z drugiej – konserwatywny zamordysta i turboliberał.
Polskie wątki
Jest okazja do przypomnienia sobie tej postaci, bo Reagan zmarł dokładnie 20 lat temu. Z tej okazji na ekrany kin wchodzi film biograficzny o jego postaci, dojściu do władzy i zmierzchu rządów, w reżyserii Seana McNamary (dotychczas znanego z familijnych komedyjek). Film ten chyba bardziej nadawałby się na dystrybucję telewizyjną – poszczególne wątki są zaledwie wywoływane i przedstawione w plakatowej formie.
Całość to właściwie wykład starego komunistycznego szpiega i analityka KGB, którego pewną obsesją była działalność Reagana (ponoć miał go rozpracowywać już od lat 60.). Słucha go… właściwie nie wiadomo kto – czy jakiś kolejny kandydat na prezydenta Rosji, który ma zrozumieć, kto doprowadził do upadku ZSRR, i ustrzec się przed błędami ówczesnej wierchuszki, czy też kandydat na rosyjskiego szpiega, a może jedno i drugie? W każdym razie wniosek jest z tego taki, że komuniści nie docenili Reagana, był postacią wielkiego formatu, dlatego też nazwali go Krzyżowcem – tak nieustępliwie bronił swojego świata.
Całkiem nieźle wypada w roli tytułowej Dennis Quaid, który nie sili się na odzwierciedlenie postaci prezydenta, także niegdyś aktora, ale ciekawie rozkłada akcenty, podkreślając jego specyficzne cechy, styl mówienia, charyzmę. Pierwsze sceny – mniej więcej do momentu, kiedy Ronald porzuca aktorstwo na rzecz polityki – wyglądają w ogóle, jakbyśmy obserwowali klatki z filmów z tamtych czasów: pewne konwencjonalne pozy, teatralizowane odruchy, wzdychania, omdlenia i dialogi napuszone do granic możliwości. Z czasem ustępują one bardziej refleksyjnemu tempu, raczej wygłaszanym mimochodem mądrościom – może mało naturalnie, ale z dobrym efektem dydaktycznym. O wadach 40. prezydenta Stanów Zjednoczonych dowiadujemy się raczej w sekrecie, zresztą nawet nie wprost, tylko trzeba się ich domyślić. Słabości – owszem są, ale nigdy nieukazywane publicznie. Poza tym lekiem na całe zło jest żona Reagana – Nancy, która z równą gorliwością troszczy się o ukochanego męża, jak i o to, by w polityce było to, co sobie jej wielki mąż zamarzył: antykomunizm, wolny rynek, cnotliwe społeczeństwo.
Bardzo ładnie przedstawiony jest wątek polski: zarówno przyjaźni z Janem Pawłem II, jak i wspierania Solidarności. Wprawdzie jak zwykle polski ruch opozycyjny blednie w obliczu obalania muru berlińskiego, ale docenić trzeba, że Amerykanie nie mówili o jakichś tam anonimowych opozycjonistach z Europy Wschodniej, ale o konkretnym ruchu z nazwą i umiejscowieniem geograficznym. No i wreszcie wyścig zbrojeń, który pokerowo rozgrywany był przez Ronalda Reagana, często za pomocą blefów i uników, ale jednak. Kolejny gensecy umierali, a on twardo trzymał międzynarodowy kurs Ameryki. Film kończy się ciszą odchodzącego ze stanowiska człowieka, ale też żegnającego się z aktywnością z powodu choroby. Przejeżdża więc po raz ostatni konno (oczywiście na białym koniu!) na tle piosenki Country Roads, take me home/To the place I belong, ale czegóż innego by się spodziewać, gdy mamy do czynienia z kowbojem, swoim chłopem z poczuciem misji i potrzebą, by zmieniać coś w świecie.
Wielki format
Fanami Reagana nie będą oczywiście środowiska lewicowe, bowiem już od czasu, kiedy był gubernatorem Kalifornii (w latach 1968–1974), zasłynął z walką ze zjawiskiem kontrkultury. Dzieci kwiaty go nie wzruszały, a z protestującymi studentami radził sobie za pomocą Gwardii Narodowej.
Jego zainteresowanie polityką w sensie ścisłym, a więc w połowie lat 60., wyrosło z działalności w aktorskich związkach zawodowych. Pomyślałby kto? Przecież to jedne z najbardziej lewicowych organizacji. Generalnie tak, związki zawodowe walczą o prawa robotników, prawa pracownicze, jednak w tamtych czasach w USA rysował się między nimi konflikt – część z nich dążyła do zjednoczenia wielu związków i nie było tajemnicą, że ta opcja lawiruje w kierunku komunizmu, co samo w sobie nie było niebezpieczne, ale realne obawy wzbudzała już infiltracja ze strony KGB i finansowanie ich przez Sowietów. Z drugiej strony swoistą „ochronę” robotnikom i całym dzielnicom dawała mafia. Młody związkowiec włożył w jakiś sposób nogę w drzwi i nie stanął ani po stronie jednych, ani drugich. Od tego momentu rozpoczął się jego niemal obsesyjny antykomunizm, zwieńczony słowami o „Imperium Zła”, uosabianym nie tylko z ZSRR, ale w ogóle z tymi państwami, które w swoich działaniach stały u jego boku i były antyamerykańskie. To właśnie skłaniało Reagana do wspierania antykomunistycznych prawicowych dyktatur, a także rebelii przeciwko lewicowym rządom (sam ruszył na Grenadę tylko dlatego, że uznał, iż lewicowy rząd w tym maleńkim wyspiarskim kraju może zdestabilizować sytuację w regionie).
Nieugięty był także w kwestiach gospodarczych. Wprowadzał ultraliberalne reformy, twierdząc, że gdy obywatele będą mieli więcej pieniędzy, będą więcej kupować, więcej będzie trzeba produkować, będzie więc więcej miejsc pracy. W większości państwowych woreczków odsypywał więc pieniędzy, a do jednego pchał niebotyczne środki – na obronność. Lęki i napięcia tego czasu były tak wielkie, że przynajmniej raz stał przed wyborem, czy użyć słynnej walizeczki z kodami atomowymi.
I jak tu oceniać pierwszego aktora na stanowisku prezydenta USA? Nie będzie to na pewno ocena jednoznaczna. Miał w sobie mnóstwo charyzmy i czarował dowcipem. Był wierny swoim zasadom, co wielu chciało poczytywać jako miękki fanatyzm. Nie da się jednak zapomnieć o słowach, które drgnęły w posadach porządek światowy: „Panie Gorbaczow, otwórz pan tę bramę, zburz Pan ten mur!”. Tylko osoby takiego formatu mają siłę, by takie słowa wypowiedzieć ze skutecznością.