A postołowie znowu nic nie rozumieją. Jezus mówi im o najważniejszej w Jego ziemskim życiu sprawie. O tym, że będzie umęczony i zabity i że zmartwychwstanie. Jak na to reagują uczniowie? Nie rozumieją, a ponieważ nie rozumieją, zajmują się innymi rzeczami, jak sprzeczka o to, który z nich jest największy, najbardziej znaczący.
Dziwi nas ich postawa. Ale też trzeba dodać, że na tamte wydarzenia patrzymy z dość wygodnej perspektywy, jaką nam daje historia dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa. Uczciwie więc trzeba przyznać, że wcale nie wiadomo, jak my zareagowalibyśmy na niezrozumiałe słowa o męczeństwie, śmierci, a tym bardziej zmartwychwstaniu, wypowiedziane przez kogoś, kto jest naszym podziwianym mistrzem i nauczycielem.
Niezrozumieniem Chrystusowego przesłania wciąż wykazujemy się wszyscy – i ci święci, i ci chodzący po obrzeżach Kościoła, i patrzący na Niego z dystansu, i ci, którzy szukają bliskości z Panem. Każdy nasz grzech, każdy nasz upadek są świadectwem, że po ludzku wciąż nie rozumiemy Ewangelii. Nie rozumiemy Jezusa w Kościele i świadczy o tym wiele naszych sporów, problemów i sposobów na pokonywanie wyzwań, przed którymi stawia nas świat.
Gdy toczymy nasze niezmordowane utarczki o to, kto z nas ma większą rację, o to, jak układać relacje ze światem, jak rozmawiać z sobą w Kościele, by nie pogłębiać podziałów, ale budować mosty – gdy więc zastanawiamy się nad tym wszystkim, zdarza się dość często, że tracimy z oczu i pamięci słowa Jezusa, w których ostatecznie zawarte jest rozwiązanie naszych dylematów. A czasem w ogóle przestajemy je słyszeć: „Syn Człowieczy będzie wydany w ręce ludzi. Ci Go zabiją, lecz zabity, po trzech dniach zmartwychwstanie”. Tymczasem wobec tej prawdy wszystkie nasze spory tracą moc, nasze problemy, ambicje, rywalizacje przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Gdybyśmy tylko o niej i ją rozumieli…
Oczywiście Jezus nie wymaga od nas rozumienia wszystkich tajemnic wiary. To naturalne, że zadajemy pytania, że błądzimy, mamy wątpliwości. Problem pojawia się wtedy, gdy – jak apostołowie – boimy się Go pytać o to, co najważniejsze. Gdy boimy się otworzyć przed Bogiem z tym, co w nas bolesne, trudne i niezrozumiałe, stajemy się bezradni i z lęku przed własną bezsilnością uciekamy w jałowe działania czy sprzeczki o to, kto jest ważniejszy.
Z tej opowieści jednak płyną dwie wielkie nadzieje. Pierwszą czerpiemy z uświadomienia sobie, jak potoczyły się losy najbliższych uczniów Pana. Ostatecznie wszyscy oni, poza jednym, osiągnęli świętość. Mocowali się ze swoimi ludzkimi słabościami i przywarami przez całe życie, bo taki jest nasz los – nikt nie jest wolny od tego, co kruche, a nawet mroczne w ludzkiej naturze. Jednak nie mocowali się z tym sami. Nauczyli się zadawać pytania Jezusowi, przychodzić do Niego ze swoim niezrozumieniem, ze swoim poczuciem bezradności i porażek, i tak szli, krok po kroku, do świętości. Wygrali, bo kochali i zaufali Temu, którego pokochali.
I druga nadzieja, płynąca wprost od Jezusa. Ona mówi o Jego miłości. O tym, że Pan rozumie nasze słabości i nasze ambicje. Kocha nas z całym tym ludzkim bagażem, ale to nie znaczy, że chce, byśmy na tym się zatrzymali. Za każdym razem, gdy się boimy, gdy upadamy, gdy próbujemy się przed Nim ukryć, On przychodzi, by nas podnieść ku Sobie. Lepsi stajemy się dzięki Niemu, nie dzięki własnym zasługom. Lepsi stajemy się, gdy przyjmujemy Jego miłość, gdy przestajemy prężyć muskuły, udawać siłę i dodawać sobie znaczenia. A najbardziej nas kocha, gdy stajemy przed Nim jak dzieci.