Logo Przewdonik Katolicki

Skandal krzyża

Elżbieta Wiater
Fot. Unsplash

Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, to Oliviero Toscani w książce Reklama – uśmiechnięte ścierwo napisał, że pod względem marketingowym chrześcijaństwo stosuje od początku genialne rozwiązania. Jednym z nich jest to, co Włoch uznaje za logo naszej religii – krzyż.

Autor wspomnianej książki to fotografik znany z prowokujących kampanii reklamowych, z których prawie każda wywoływała skandal, więc trzeba brać to pod uwagę, sięgając do jego przemyśleń. Może właśnie ze względu na swoje skrzywienie zawodowe w misterium paschalnym widzi przede wszystkim sposób na wypromowanie nowej religii. Krzyż postrzega jako genialny element identyfikacji wizualnej, bo ten znak jest prosty, ma formę wszechobecną w naszym otoczeniu, a do tego wywołuje intensywną reakcję emocjonalną przez to, że jest powiązany z drastyczną formą zadawania śmierci. I to nie tylko fizycznej, ale też moralnej, bo jej elementem jest trwające godzinami publiczne upokorzenie umierającego skazańca. Do tego w przypadku Jezusa jest to wyrok wykonany na niewinnym człowieku, co wzmacnia negatywny odbiór. A, jak od dawna powtarza psychologia, jeśli chcesz, żeby coś pozostało na stałe w pamięci człowieka, powiąż to z jak najsilniejszym przeżyciem emocjonalnym. Nikt zaś wobec ukrzyżowania nie pozostaje obojętny.

„Pluszowienie” krzyża
We wcześniejszych epokach było to złocenie, a mam na myśli techniki służące złagodzeniu wymowy tego narzędzia tortur. Próbujemy uciec od okrutnej prawdy o nim, mimo że to właśnie ona, jak wskazał Toscani, może być głównym elementem „promocyjnym” chrześcijaństwa. O tym, jak ten element jest niewygodny, świadczy fakt, że ucieczka nabrała tempa po odnalezieniu drzewa Jezusowego krzyża przez św. Helenę. Jej syn, Konstantyn, zakazał wykonywania kary śmierci przez ukrzyżowanie, zaś w sztuce pojawił się typ przedstawienia crux gemmata, czyli krucyfiks obity złotem i ozdobiony drogimi kamieniami. Było to pokazanie tym, którzy jeszcze mogli pamiętać ukrzyżowane sylwetki na miejscach kaźni, oraz tym, którzy z pewnością podzielali obecne w społecznej mentalności głęboko negatywne skojarzenie z dwiema skrzyżowanymi belkami, że mogą one mieć inną wymowę i, paradoksalnie, być otoczone czcią jako symbol.
Potem ten trend będzie negował późny gotyk i wykonywane w tej epoce figury Ukrzyżowanego nie tylko straszliwie poranionego, ale nawet trędowatego. Barok, mimo że lubował się w dramatyzmie, jednak aż tak daleko się nie posunął, pozostał przy estetyzowaniu ciała Chrystusa. Ostatnio z tym podejściem zerwał Mel Gibson w Pasji, co Agnieszka Holland uznała za braki warsztatowe polegające na zbytniej dosłowności. Mówiąc inaczej, krzyż w swojej surowej formie wciąż uwiera.
Jednocześnie w kulturze popularnej jest stosowany jako ozdoba – mamy kolczyki z krzyżykami, masywne krzyże noszone jako wisiorek i tym podobne. Dla mnie to próba zbagatelizowania wymowy krzyża w jego chrześcijańskim rozumieniu, ewentualnie szukanie określonego wizualnego klimatu, spojrzenie skupiające się znów wyłącznie na stronie estetycznej.

Romantyzacja cierpienia?
Jestem daleka od romantyzowania cierpienia, rozdrabniania Jezusowej męki na coraz drastyczniej przedstawiane detale. Ilekroć recytuję we wspomnienie Matki Bożej Bolesnej hymn Stabat Mater, czuję głęboko, że słowa mówiące o pragnieniu, by upajała mnie męka Pana, zdecydowanie nie rezonują w moim sercu. Pewnie dlatego długo dręczyło mnie pytanie, dlaczego właśnie ukrzyżowanie? Czy nie dało się inaczej? To było moje miejsce wejścia w kontemplację krzyża; paradoksalne, bo w rzeczywistości będące niezgodą na cierpienia Pana podczas Jego męki i podlane lękiem, że przecież nakazał, by Go naśladować. Werset ten był i wciąż jest dla mnie skandalem. Jednak równie głęboki sprzeciw odczuwam wobec prób sztucznego wygładzenia tego uwierającego w myśli, wyobraźni i sercu kamienia obrazu.

Potknięcie
Użyłam tego ostatniego określenia w poprzednim akapicie nie bez powodu. Greckie skandalon bywa tłumaczone właśnie tymi słowami – kamień obrazy, skała potknięcia, ale w swoim najbardziej podstawowym znaczeniu jest to kij lub pręt stanowiący element pułapki, którego potrącenie powoduje jej zatrzaśnięcie. Wracamy więc do drzewa, choć tym razem nie jest to słup lub belka. Nic więc dziwnego, że Paweł aż dwukrotnie, pisząc o krzyżu, określa go mianem skandalu (zob. 1 Kor 1, 23; Ga 5, 11). Jest to widoczne w oryginale, Biblia Tysiąclecia oddaje skandalon jako „zgorszenie” i czyni słusznie, bo to jedno ze znaczeń greckiego pojęcia, to metaforyczne. I tu pojawia się pewien ciekawy teologiczny aspekt. To nie sam krzyż w tych zdaniach jest przyczyną upadku czy też wpadnięcia w pułapkę tych, którzy się o niego potykają, ale serca i sposób pojmowania świata potykających się.
Dowodem na to jest istnienie wierzących, którzy, dotykając krzyża, odkrywają jego moc, potrafią wskazać, że pochodzi ona od Boga i zamiast upaść lub stać się więźniem diabła oraz świata, stają się świątyniami Ducha Świętego. To, co miało być dla nich pułapką, staje się narzędziem wyzwolenia. Sprawia, że kiedy inni umierają ze strachu przed końcem, oni podnoszą głowy, wiedząc, że to znaki świadczące o bliskości Pana (zob. Łk 21, 28). To zresztą sprawia, że szczerze wierzący chrześcijanin może być odbierany jako dziwny w niewierzącym środowisku. W końcu jak można czcić, adorować, a nawet całować narzędzie tortur?
Cała trudność polega na wytrwałości, na tym, żeby nie powlekać krzyża pluszem czy innymi przyjemnymi dla oka lub dotyku substancjami, a jednocześnie nie wchodzić w niezdrową fascynację bólem, upokorzeniem i destrukcją ciała. Najzdrowsze chyba podejście okazał jeden z tynieckich mnichów. Zapytany: „Ojcze, a co się robi, jak przyjdzie cierpienie?”, odparł: „Cierpi się”.

Oparcie
Są jednak takie przestrzenie tego doświadczenia, takie jego natężenie, w którym świat staje się bólem, wstydem czy co tam jeszcze zaczerpniemy z bogatej palety męki ukrzyżowania. Co wtedy, kiedy to ciało dyktuje warunki, bo uruchamiają się najbardziej podstawowe mechanizmy przetrwania, a co tak dobitnie mamy opisane we wszelkiego rodzaju literaturze obozowej z Innym światem Herlinga-Grudzińskiego na czele? Tu znowu wraca krzyż.
Greckie stauros pochodzi od tego samego rdzenia co histemi, które można przetłumaczyć jako „uratować od upadku”, „postawić tak, że się nie zachwieje”, „przywrócić równowagę”. Oba te słowa odwołują się do koncepcji stania pewnie, co świetnie oddaje kamedulskie hasło zakonne: Stat crux dum volvitur orbis – „Krzyż stoi/trwa, podczas gdy świat zmienia się”. Historia Ukrzyżowanego mówi nam, między innymi, że zostaliśmy pokochani w sposób ostateczny, doskonały, jak tylko Bóg potrafi kochać. Co więcej, krzyż pokazuje, że Bóg nie cofnął się przed najgorszą możliwą formą śmierci i moralnego upokorzenia, żeby nam to okazać. Dlatego też On nas rozumie także w naszym człowieczeństwie i jego słabości, a jeśli oddajemy Mu naszą bezradność, bo jedyne, co nam zostało, to ona, Pan nie odwróci od nas swojego miłosierdzia.
Krzyż jest wbity pewnie w glebę świata, nic go z niej nie wyrwie. Opowieść o nim nie kończy się w Wielki Piątek, tylko w niedzielny poranek. To kolejny, nie wiem, czy nie jeszcze większy skandal – śmierć prowadzi do życia, bo narzędzie ludzkiego bezprawia staje się źródłem nadziei na Boże miłosierdzie, opowieścią o nim. To, co miało być definitywnym końcem, okazuje się bramą.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki