Lema sabachthani
Chrystus umęczony na krzyżu – i Jego męka bez krzyża. Abstrakcja wydaje się jedynym sposobem, by mówić o świecie po Zagładzie. I o cierpieniu, którego nie da się wyrazić.
Nie ma Piłata, Barabasza, rzymskich żołnierzy, Cyrenejczyka i płaczących niewiast. Nie ma Syna Bożego ani Jego krzyża. Nie ma ran, cierni oraz krwi. O męce Chrystusa przedstawionej przez amerykańskiego malarza Barnetta Newmana opowiadają tylko trzy kolory: biel, czerń i niejednorodny beż surowego płótna. Stacja I z cyklu „Czternaście Stacji Drogi Krzyżowej. Lema Sabachthani”: puste płótno przecinają dwa pionowe pasy czerni. Pierwszy o gładkiej powierzchni i równych konturach zajmuje lewy „margines” obrazu. Jest w nim jakaś stanowczość, surowa powaga filaru. Drugi pas znajduje się w prawej części płótna, a jego krawędzie są rozmyte i skłębione, przywodząc na myśl pasmo wznoszącego się ku górze dymu. Wnętrze tej smugi jest puste – rozcina ją cienka linia niezamalowanego płótna, jakby stanowiąca przejście, łączące dół z górą, ziemię z niebem. Czarne zamęty wzbudzają niepokój. Jeśli to pasmo jest dymem kadzidła, dymem modlitwy wznoszonej ku Bogu, jest ona modlitwą wypowiedzianą w rozpaczy, modlitwą lęku i samotności.
Nie bez powodu używam tych słów: jakby, przypomina, jeśli, kojarzy się. Sztuka nowoczesna jest trudna. Wymaga namysłu oraz momentu zatrzymania. Dlaczego Barnett Newman namalował mękę Chrystusa bez postaci Zbawiciela? Z jakiego powodu w tak radykalny sposób odciął się od wielowiekowej tradycji malarstwa?
Bóg cierpiących
Była to przecież tradycja wciąż żywa i dynamiczna. Na przestrzeni wieków malarstwo pasyjne ulegało twórczym przeobrażeniom. Pierwsze realizacje tego tematu to pozbawione wszelkich śladów przemocy wizerunki Chrystusa Ukrzyżowanego, lecz triumfującego z czasów wczesnochrześcijańskich. W średniowieczu, gdy zmienia się typ pobożności – wierni są zachęcani do tego, aby współuczestniczyć w Męce, angażując swoje uczucia i emocje – pojawiają się obrazy podkreślające fizyczne aspekty męki Zbawiciela. Doprawdy trudno jest przejść obojętnie obok przechowywanej w warszawskim Muzeum Narodowym Piety z Lubiąża (1360–1370) lub Ukrzyżowania (1506–1515) Matthiasa Grünewalda. To drugie dzieło pokazuje ciało Jezusa pokryte krwawymi ranami, palce Zbawiciela są wykrzywione w konwulsjach, a stopy to nieforemne bryły mięsa. Scena przeraża swoim okrucieństwem oraz dosadnością, to nie jest obraz, na który patrzy się z przyjemnością. Czy takie epatowanie przemocą i bólem nie jest już przesadą? W tym miejscu warto zastanowić się, dla kogo mistrz Matthias namalował swoje dzieło. Nie dla rycerstwa i szlachty, odzianych w jedwabie dam dworu, statecznych mieszczan lub pogrążonych w kontemplacji mniszek. Ukrzyżowanie znajduje się na drzwiach ołtarza w kościele w Isenheim, świątyni przylegającej do szpitala dla osób dotkniętych trądem. W cierpieniu Syna Bożego chorzy mogli rozpoznać swoje własne cierpienie. Bóg, który zna palący ból okaleczonego ciała, ból samotności i odrzucenia jest bliższy człowiekowi, który sam doświadczył w swoim życiu cierpienia. To Bóg, któremu można zaufać.
Twarze Chrystusa
Z czasem wizerunek Ukrzyżowanego staje się uniwersalnym symbolem ludzkiego cierpienia. Każdy człowiek, który cierpi niewinnie, jest ofiarą przemocy i niesprawiedliwości, którego godność została podeptana, przypomina Chrystusa skazanego na śmierć. Każda matka, której serce przenika „miecz boleści” – ta, której dziecko więzione jest na warszawskim Pawiaku i ta, która bezsilnie patrzy na zmagania swojego dziecka ze śmiertelną chorobą, nosi rysy twarzy Maryi stojącej pod krzyżem. Artyści różnych wyznań, nie tylko chrześcijanie, sięgają po figurę Chrystusa, aby spróbować wyrazić dramat ludzkiej egzystencji. Marc Chagall poruszony coraz gorszą sytuacją Żydów w Europie Wschodniej w 1938 r. maluje Białe Ukrzyżowanie. Pośrodku chaosu – płomieni buchających z synagogi i wiejskich domów, ludzi uciekających przed żołnierzami niosącymi czerwone sztandary i karabiny, w snopie światła wznosi się krzyż, na którym wisi Jezus, król żydowski, przepasany w biodrach tałesem. Na obrazie Ecce homo (1934) Wojciecha Weissa zamiast tradycyjnego wizerunku Jezusa jako wyszydzonego króla widzimy portret starego gazeciarza – odzianego w łachmany i bosego. Oto człowiek, zdaje się mówić artysta, współczesny Chrystus, odrzucony przez ludzi i skazany na nędzę. Dramat zwykłego człowieka wpisuje się w historię o męce Zbawiciela. Co jednak, gdy skala bólu jest tak wielka, że nawet symbol krzyża wydaje się niezdolny, aby go udźwignąć? Kiedy umierają nie jednostki, lecz miliony?
Namalować milczenie
Nie chodzi tylko o statystyki, których nie można objąć rozumem ani wyobraźnią – o te 40 milionów mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy zginęli w trakcie II wojny światowej. Ani o szczególne formy okrucieństwa, o tortury, śmierci głodowe i cyniczne Arbeit macht frei nad bramą obozu. Tym, co uderza szczególnie mocno, może nawet najmocniej, jest to, że Zagłada w ogóle się wydarzyła. Przecież cywilizacja miała być twierdzą wzniesioną przeciwko „barbarzyństwu” i przemocy. Celem prawa – uniemożliwienie mordów i gwałtu. Kultura, sztuka i nauka miały przyczyniać się do rozwoju moralnego człowieka, uczyć o Prawdzie, Dobru i Pięknie. W XX w. okazało się jednak, że nauka może służyć do udowodnienia tezy, iż człowieczeństwo jest kwestią względną, prawo da się skonstruować tak, aby pozwalało na eksterminację narodu, a zdobycze technologii uczynią ją możliwą. Cywilizacja zawiodła pokładane w niej nadzieje, człowiek zaś ukazał swoje mroczne oblicze.
– Czy możliwa jest poezja po Oświęcimiu? – pytał filozof Theodore W. Adorno. Wobec katastrofy tak wielkiej, że nie sposób jej pojąć ani opowiedzieć, jedyną drogą do wyrażenia prawdy jest milczenie. Tylko ono uniemożliwia przekłamanie. „Jaki kształt, zatem, można nadać milczeniu? Nie ciszy. Milczeniu! Czym innym jest cisza, czym innym milczenie. Cisza to pustka, milczenie jest nabrzmiałe niewypowiedzianym, zdławionym krzykiem” – zastanawia się Eleonora Jedlińska, historyk sztuki w książce Sztuka po Holocauście. Przed artystami pojawił się poważny dylemat – za pomocą jakichś środków wyrazów: barw, form, świateł i figur artyści mogą namalować to, czego namalować się nie da? Tradycja, do której mogliby się odwołać, nie istnieje – nikt wcześniej nie próbował malować komór gazowych ani bydlęcych wagonów. Malarstwo figuratywne wydaje się zbyt trywialne i nie na miejscu. Zdaje się, że jedyną formą, która przystaje do świata po katastrofie, rzeczywistości, w której przeprowadzenie Zagłady okazało się po prostu leżeć w ludzkich możliwościach, jest abstrakcja. Właśnie tą drogą podążyli amerykańscy artyści tacy jak Barnett Newman, Mark Rothko czy Frank Stella.
Bez odpowiedzi
W 1940 r. Barnett Newman porzuca sztukę na następne cztery lata, a w 1944 r. niszczy wszystkie swoje wcześniejsze prace. Newman urodził się w rodzinie amerykańskich Żydów, wojna wywołuje w nim ogromny wstrząs, widoczny w jego pierwszych pracach z lat 1944–1946 – ekspresyjnych abstrakcjach o intensywnej kolorystyce. W latach 1958–1966 artysta maluje cykl „Czternaście Stacji Drogi Krzyżowej. Lema Sabachthani”. Jak tłumaczył w wywiadzie z Davidem Sylvestrem, nie są to wizerunki poszczególnych stacji drogi krzyżowej, lecz samo doświadczenie agonii Jezusa. Gdy przystępował do pracy nad cyklem, nie wiedział jeszcze, co maluje, dopiero w trakcie tworzenia czwartego obrazu zdał sobie sprawę, że jest to Pasja Chrystusa. W katalogu do wystawy, na której cykl był prezentowany, Newman pisał: „Lema Sabachthani – dlaczego? Dlaczego mnie opuściłeś? Jakie były Twoje zamiary? Dlaczego? To jest Męka Pańska. To krzyk Jezusa. Nie przerażająca via dolorosa, ale pytanie, na które nie ma odpowiedzi”. Cierpienie pozostaje tajemnicą.
Lema Sabachthani. Dlaczego mnie opuściłeś? Dlaczego Bóg pozwolił na Zagładę narodu wybranego? Dlaczego na świecie nadal toczą się wojny, a kolejni niewinni ludzie stają się ofiarami przemocy? Czy istnieje sens ludzkiego cierpienia – cierpienia tych, których kocham i mojego własnego? Czy po grozie Wielkiego Piątku, jego straszliwym krzyku i milczeniu, nadejdzie poranek Zmartwychwstania?