Rodzicielstwo bliskości polega – w dużym skrócie – na słuchaniu i dążeniu do rozumienia potrzeb dzieci. Jako rodzice coraz częściej oddajemy dzieciom głos, wiedząc, że one, w przeciwieństwie do ryb, po prostu mają prawo go mieć. Przeciwstawnym procesem do tej ważnej zmiany jest coraz częstsze wykluczanie małych ludzi z przestrzeni publicznej poprzez tworzenie stref child free.
Czego brakuje dzieciom
Stosunek naszego społeczeństwa do dzieci nazwałabym ambiwalentnym. Z jednej strony, za sprawą rozwoju psychologii i pedagogiki, a także poprawy warunków życia względem ubiegłych stuleci, dzieci w rodzinach wreszcie „awansują” na ich pełnoprawnych członków. Mali ludzie mają zapewnioną opiekę medyczną, doświadczają mniej przemocy niż kilkadziesiąt lat temu (dzięki Bogu i ustawodawcom zarówno lanie dzieci pasem, jak i „klapsy” są obecnie zabronione prawnie), a szkoły i przedszkola bywają wyposażone nie tylko w nowe komputery i zabawki inspirowane metodą Montessori, ale i zatrudniają empatycznych pedagogów. Można zatem zadać pytanie: czego współczesnym dzieciom brakuje? Czego maluchy przeżywające dzisiaj swoje pierwsze lata mają za mało? I tu widać drugą stronę medalu: małym ludziom brakuje dostępu do przestrzeni publicznej, miejsc, w których są mile widziane, akceptacji ich obecności w społeczeństwie. Dziś to właśnie dzieci – podobnie jak przed laty kobiety – mogłyby zakrzyknąć: „chcemy całego życia!”. Kilkulatki i ich opiekunowie chcieliby móc uczestniczyć w weselu cioci, mieć pod blokiem plac zabaw zamiast kolejnej betonowej tafli parkingu, czasami pójść do eleganckiej restauracji, a w internecie nie być nazywanymi „gówniakami”, „kaszojadami” czy „madkami”. Jednak współcześnie – oczywiście w skali „makro” – tworzymy kulturę indywidualistyczną, w której bycie rodzicem to „sprawa prywatna” i wolny wybór jednostki – tak samo jak opieka nad psem albo decyzja o kredycie mieszkaniowym. A taki sposób myślenia sprawia, że nie chcemy być „narażeni” na spełnianie oczekiwań dzieci, które nie są nasze. Jednym z największych grzechów późnego kapitalizmu jest erozja poczucia wspólnoty i odpowiedzialności (choćby minimalnej) za dobrostan innych – a skoro nie czujemy się częścią „czegoś większego”, to dość chętnie przyjmujemy, że niezbywalnym prawem każdego z nas jest prawo do komfortu i świętego spokoju. Wszystko, co ten spokój burzy, co może być nieprzewidywalne, wymagające dużej ilości troski i zaangażowania, staje się w tej optyce potencjalnie zagrażające, zasługujące na relegowanie z zajmowanej przez nas przestrzeni. Między innymi dlatego tak ochoczo zatrzaskujemy drzwi kolejnych obiektów przed dziećmi oraz ich opiekunami.
Gdzie można grać w piłkę
Tak, niektóre zachowania dzieci mogą być problematyczne. Dzieci potrafią zachowywać się głośno, nachalnie domagać się uwagi czy tworzyć wokół siebie bałagan. Jednak trzeba przyznać, że to nie dzieci na weselach, festynach czy imprezach sportowych prowokują bójki, wszczynają awantury czy dokonują podpaleń. Robią to dorośli, często będący pod wpływem alkoholu. A jednak to dzieciom, a nie osobom z tendencjami do agresji i szkodliwego picia częściej zabraniamy wstępu na przyjęcia „na wszelki wypadek”. Owszem, być może para młoda zdecyduje się nie zapraszać wuja, który już kilka razy nie umiał dostosować się do obowiązujących w społeczeństwie zasad na spotkaniu rodzinnym – ale na ślubnych zaproszeniach raczej spodziewamy się frazy: „impreza tylko dla osób dorosłych” niż „impreza tylko dla tych, którzy po alkoholu nie zachowują się żenująco”. Michał Wiśniewski, autor wydanej niedawno książki Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci, diagnozuje, że postrzeganie dzieci jako „obiektów niszczących” oraz pogarda wobec nich wynika w znacznej mierze z przekonania o słabości i bezużyteczności (sic!) najmłodszych ludzi: „żyjemy w społeczeństwie zorganizowanym przez dorosłych, które na dzieci patrzy jak na coś, co nie potrafi się komunikować, daje się pokonać w walce, nie płaci podatków i nie zarabia na siebie, tylko śpi, dokucza innym i je: studnia bez dna, jeśli chodzi o pieniądze. Taki większy kot albo pies” (Michał Wiśniewski, Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci, Wołowiec 2024, s. 90).
Wiśniewski sugeruje też, że polska „dzieciofobia” jest zjawiskiem o wiele bardziej rozpowszechnionym, niż jesteśmy skłonni przyznać – i że akurat tego uprzedzenia nawet się nie wstydzimy. W Zakazie… znajdziemy nawet porównanie (trafne!) obecnie panującego w Polsce klimatu do sytuacji w Teksasie w połowie XX w.: „Kiedy się myśli o dziecku jedynie jako o rezultacie czyjegoś (błędnego!) wyboru, łatwo wpaść w pułapkę myślenia, że skoro ja nie chciałem mieć dziecka, to inni też mogli nie chcieć. Nie ustąpię miejsca ciężarnej, nie przepuszczę wózka. Sama chciała, to teraz ma! Te głosy nie dominują w dyskusjach, ale fakt, że się pojawiają, dowodzi pewnej bezwstydności, jakby w Polsce panował klimacik przyzwolenia. Cóż, z dzieciofobią jest jak z rasizmem w Teksasie z młodzieńczych wspomnień Williama Gibsona – nikt nie czuł się rasistą, bo wszyscy nimi byli” (tamże, s. 282).
Droga od nieustąpienia miejsca kobiecie w ciąży do realnego zakazywania gry w piłkę na osiedlu albo tworzenia kawiarni czy restauracji wyłącznie dla dorosłych bywa zaś zaskakująco krótka.
„Nikt nie chciał mojej córki, więc mnie też”
Zamykanie infrastruktury przed dziećmi wiąże się także nieuchronnie z zamykaniem jej dla opiekunów najmłodszych ludzi – a rolę te pełnią najczęściej kobiety. Jeśli w danym miejscu ktoś nie życzy sobie dzieci, to młoda matka, jeśli nie załatwi sobie „zmiennika”, również nie może spędzić w tym miejscu czasu. Adultyzm ściśle wiąże się zatem z mizoginią – fantazja o świecie tylko dla dorosłych pociąga za sobą oczekiwanie (być może nieuświadomione), że małe dzieci wraz ze swoimi matkami po prostu będą spędzały czas zamknięte w domach, z dala od „pełnoprawnych” członków społeczeństwa. Wiele matek wspomina, że dyskryminacja dzieci uniemożliwia im wykonywanie prozaicznych czynności i realizację, zdawałoby się, prostych planów. Jedną z takich kobiet jest 32-letnia Maja, której odmówiono (nie wprost) możliwości odpoczynku w pobliskiej kawiarni. – Moja córka była po urodzeniu niemal przyklejona do mnie. Mąż pracował jako kierownik magazynu i dorabiał na inwentaryzacjach, ciągle nie było go w domu – opowiada. – On musiał zarabiać, więc ja spędzałam całe dnie wyłącznie w towarzystwie Anielki. To było dla mnie męczące, czułam się samotna. Urodziłam zimą, więc na początku, również z uwagi na niskie temperatury, siedziałyśmy w mieszkaniu, ale kiedy przyszła wiosna, zaczęłam odczuwać potrzebę ruszenia się gdzieś, wyjścia z czterech ścian – oczywiście z córką. Blisko mojego miejsca zamieszkania była kawiarnia, taka w stylu vintage – pomyślałam, że to tam będę chodziła po spacerze, że Anielka będzie spała w chuście, a ja coś poczytam, zjem coś, czego wcześniej nie musiałam sama przygotowywać albo popiszę z kimś na Messengerze. Naprawdę, nie mogłam już wytrzymać w domu… Kiedy poszłyśmy do tej kawiarni pierwszy raz, młoda baristka spojrzała na mnie z niezadowoleniem i mruknęła: „ale my tu nie mamy przewijaka”. Powiedziałam, że to nic, poradzę sobie. Wyraźnie się skrzywiła. A parę tygodni później ta kawiarnia opatrzyła się naklejką na drzwiach „lokal tylko dla dorosłych”. Strasznie mi było przykro. Czemu w zwykłej kawiarni nikt nie chce mojej córki? Przecież nic nikomu nie zrobiła, a to, że niemowlę gaworzy, to chyba nic niezwykłego. Ale skoro ktoś nie chce jej, to widać nie chce także mnie. Moja mama w ogóle mnie nie rozumiała. Powiedziała, że za jej czasów to kawę piło się w domu, a poza tym są inne kawiarnie. Są inne, tylko że ja nie mieszkam – o czym przecież matka dobrze wie – w Warszawie czy Krakowie, nie mam innych tego typu miejsc w zasięgu spaceru. Kawa w domu to też nic złego, tylko dlaczego nawet taka drobna rzecz, jak wypicie czegoś „na mieście”, musi być niedostępna dla kogoś, kto musi zajmować się w ciągu dnia dzieckiem?
Nie trzeba chyba nawet dodawać, że w sytuacji osamotnienia i poczucia bycia niechcianą trudniej jest radzić sobie z trudami rodzicielstwa.
Dziecko to mały ja
W tworzeniu świata przyjaznego dzieciom nie chodzi o to, by dzieci mogły bez przeszkód spędzać czas absolutnie wszędzie. Zapewne wszyscy (lub prawie wszyscy) zgodzimy się, że istnieją pewne przestrzenie, które powinny pozostać dostępne tylko dla dorosłych: myślę tutaj o klubach nocnych, wystawach muzealnych ukazujących historię ludzkiego okrucieństwa czy sklepach z akcesoriami erotycznymi. Takich miejsc jest jednak bardzo niewiele, a fakt, że zapraszane są tam wyłącznie osoby dorosłe, nie wynika z faktu, że właściciel „nie lubi dzieci”, ale z troski o rozwój dziecka i związanej z nią świadomości, że nie każdy widok na świecie jest odpowiedni dla dziecięcych oczu. Trudno jednak uwierzyć, że „wypraszanie” dzieci z kawiarni, wesel czy restauracji wynika z troski o ich rozwój – choć, oczywiście, niekiedy racjonalizujemy w ten sposób swoje wybory. Tworzenie stref „wolnych od dzieci” wywodzi się z naszej potrzeby kontroli i niezgody na to, by w naszym świecie obecny był pierwiastek chaosu, który często wnoszą swoją obecnością dzieci. Co więcej – wielu z nas ma nieprzepracowane własne dziecięce traumy, które „dochodzą do głosu” właśnie w kontakcie z dziećmi – bo dzieci to mali my. Ucinanie kontaktu z dziećmi bywa więc ucinaniem wglądu w obolałą, niezagojoną część samego siebie. Dyskryminacji małych ludzi sprzyja również to, że… po prostu możemy ją uprawiać, bo nie wiąże się to ze społecznym ostracyzmem. Zaproszenie na ślub i wesele, na którym byłoby napisane, że młoda para nie życzy sobie osób z niepełnosprawnościami czy z niebiałym kolorem skóry, zapewne wywołałoby (słuszny) skandal – wykluczanie dzieci jak na razie nie wiąże się z poważniejszymi konsekwencjami, choćby tymi wizerunkowymi. Co więcej, istnieją grupy społeczne, dla których wykluczanie dzieci jest wręcz rodzajem światopoglądowej samoidentyfikacji – stwierdzenie „nie lubię dzieci” bywa traktowane jako synonim wyznania, że dana osoba kontestuje konserwatywne wartości czy tak zwany tradycyjny model rodziny. Dzieci stają się więc swego rodzaju kozłem ofiarnym, grupą-emblematem, na której koncentruje się gniew określonej grupy. Wykluczanie dzieci, którego symbolem stają się zakazy gry w piłkę i imprezy „adults only”, jest nie tylko katalizatorem katastrofy demograficznej, ale i znakiem, że nasze społeczeństwo jest otwarte i inkluzywne tylko pozornie. Równość – podobnie jak dekady temu – wciąż bywa zastrzeżona tylko dla dorosłych.
Uzdrawianie Polski z dzieciofobii musi się zacząć od tego, od czego początek bierze niemal każda psychoterapia: od adekwatnego nazwania problemu. W tym przypadku będzie ono brzmiało tak: jako społeczeństwo, pomimo trwającego przez wieki przywiązania do kultu Matki Polki, nie troszczymy się wystarczająco o dzieci ani o ich opiekunów. Odczuwamy irracjonalną niechęć wobec słabszych i tych, którzy w chwili obecnej nie podnoszą PKB. A wykluczanie maluchów jest tak samo haniebne, jak dyskryminacja innych grup społecznych. To nie dzieci mają zniknąć, tylko społeczna pogarda wobec nich.