Logo Przewdonik Katolicki

Wciąż wierzę w dziennikarstwo

Anna Druś
Niewiele jest w Polsce mediów, które potrafią w miarę obiektywnie przedstawiać sytuację po różnych stronach sporu. Na zdjęciu: w budynku sejmu, 11 lipca 2024 r. fot. arch. pryw., W. Olkusnik/East News

Wierzę w rozum, w ludzi i w prawdę, która ma wartość i znajdzie odbiorców – Rozmowa z Erykiem Mistewiczem, prezesem Instytutu Nowych Mediów

Jaka była, ale tak szczerze, Pana pierwsza myśl, gdy zobaczył Pan na portalu X.com wpis Zbigniewa Stonogi z nagraniem rzekomego zebrania redakcji Kanału Zero?
– Że to zebranie nie wygląda naturalnie, bo w taki sposób nie odbywają się kolegia redakcyjne. Ale publikacja tego nagrania była momentem, w którym całe środowisko lewicowo-liberalne mogło wreszcie wykrzyczeć: na to czekaliśmy! Jednak choć zostało zwyczajnie nabrane, już po kilku godzinach widać było, że ta sytuacja niczego ich nie nauczyła.

Był Pan zaskoczony, że kilku uznanych dziennikarzy dało się tak nabrać?
– Zero zdziwienia. Wiedziałem, że wcześniej czy później musiało nastąpić takie przekłucie balonika pewnej ich arogancji, pogardy dla widzów i czytelników, ich przekonania o swojej wyjątkowości. Można było się spodziewać, że na jaw wyjdzie wszystko to, co sprawia że nie tylko w Polsce, ale i na świecie, szacunek dla mediów i ich wiarygodność idą gwałtownie w dół.

No dobrze, ale jakie błędy popełnili ci dziennikarze, którzy się na tę prowokację nabrali?
– Sami uwierzyli w to, do czego przekonują swoich odbiorców: że ich bańka jest prawdziwym światem. Wpadli we własne sidła. Niewiele jest w Polsce mediów, które potrafią w miarę obiektywnie przedstawiać sytuację po różnych stronach sporu. Odbiorcy dziś wymuszają na „swoich” mediach wzmacnianie tego przekazu, w który wierzą. To wszystko jest na rękę także wydawcom – gdyby nie było tego sporu ideowego czy politycznego, media w ogóle nie budziłyby już zainteresowania. Napędzają się zatem hejtem i fałszem, co w żaden sposób nie rozwija zarówno odbiorców, jak i naszej wspólnoty. A jest wyjątkowo niebezpieczne dla kraju w obecnej sytuacji geopolitycznej.

Tymczasem niedziennikarze nie dali się nabrać na fałszywe nagranie…
– Tak. I to pokazuje, jak dzięki mediom społecznościowym zmieniła się definicja słowa „dziennikarz”. Czy dziennikarzem jest osoba, która szybciej dotrze do informacji amerykańskiej sondażowni podanej w innych mediach – nawet jeśli ta informacja nie jest prawdziwa? Kim jest dziennikarz zawodowy dziś, a kim ten obywatelski? Kim jest przy nich lotna, znająca języki osoba pracująca jako astrofizyk, biochemik czy specjalista od małych owadów, która dzieli się swoją wiedzą w mediach społecznościowych?

Ale problem niewiarygodnych dziennikarzy występuje chyba nie tylko w Polsce?
– Oczywiście, mierzą się z tym różne kraje. Francuzi na przykład rozwiązali to w ten sposób, że do kontaktu ze światem polityki, np. przez konferencje prasowe, dopuszczeni są jedynie posiadacze legitymacji prasowej wydawanej przez państwo. To model daleko idący, ale chroniący Republikę przed choćby wpływem zagranicznych mediów, takim, jak ma to miejsce w Polsce.

Co w Polsce doprowadziło nas do punktu, w którym dziś są nasze własne media?
– To był długi proces. Na początku lat 90. na łamach „Gazety Wyborczej” toczyły się ważne debaty, wskazujące, komu można ufać, a kto jest wariatem, ksenofobem, słabym aktorem, kiepskim pisarzem. Łatki rozdawane przez to środowisko były traktowane bardzo poważnie. Dziś ludzie są w stanie żyć bez lektury jakiejkolwiek gazety codziennej, ale też bez oglądania wieczornych programów informacyjnych czy porannej rozmowy w ogólnopolskim radiu. Docierają do informacji innymi sposobami. Najczęściej dostają je wprost na smartfona, który dopasowuje je do tego, co już wcześniej polubili, nad czym się zatrzymali.

Czyli znów wracamy do baniek informacyjnych!
– Na szczęście istnieje pewna grupa świadomych, wymagających odbiorców, którzy cenią wysokojakościowe dziennikarstwo i jeśli raz na jakimś źródle wiedzy się zawiodą, banują je w swoim telefonie czy komputerze. Niestety tacy odbiorcy stanowią mniejszość i będzie ich jeszcze mniej. Wciąż nie ma w polskich szkołach poważnej edukacji medialnej, media publiczne także są wielką porażką. Zarówno poziom edukacji w szkołach, wymagania w programach nauczania, jak i jakość mediów publicznych to w ostatnich dekadach równia pochyła. Niszczymy wspólnotę, wszyscy.

Jest w takim razie dla dobrego dziennikarstwa czy dobrych mediów jakaś nadzieja?
– Wciąż wierzę w wysokojakościowe dziennikarstwo, ponieważ wierzę w rozum i wierzę w ludzi. Wierzę, że nie zabraknie takich, którzy będą swoją uwagą nagradzać to, co wiarygodne – a uwaga jest dziś najcenniejszą walutą. I że nie zabraknie tych, którzy oczekują czegoś więcej niż emocjonalnej papki. Dowodzi tego choćby rozwój bogatego segmentu prasy katolickiej – mimo wszystkich problemów, z którymi się mierzy. Cieszę się z rozwoju kierowanego przeze mnie Instytutu Nowych Mediów: „Wszystko co Najważniejsze”, zarówno pisma, jak i portalu opinii; ale też tygodnika „Gazeta na Niedzielę”. Projekty startowały od zera, a dziś mają rosnące zadziwiająco szybko grupy zaangażowanych czytelników. Najlepszy dowód, że nie brakuje ludzi, którym zależy na wiarygodnej informacji, bo nie chcą się skompromitować, wprowadzając do swoich mózgów fałszywki i przekazując je dalej, a jednocześnie nie chcą żyć w kompletnej autarkii. Ale też wierzę w dobre dziennikarstwo, bo po prostu wierzę w prawdę – w to, że ma swoją wartość i swoich odbiorców. Życie nie znosi próżni.

W kontekście obecnej afery Stonoga-Stanowski mówi się o upadku autorytetu tzw. liderów opinii. Jak ich obecnie szukać? Jak rozpoznać wiarygodność takiej osoby?
– Po pierwsze, nie iść za tłumem. Po drugie, nie podawać dalej informacji niesprawdzonych i budzących nasze emocje – szczególnie te negatywne. Po trzecie, wyszukiwać i wspierać dobre projekty, dobre media oraz ekspertów dysponujących wiedzą w jakiejś konkretnej dziedzinie, nieudających, że znają się na wszystkim, potrafiących publicznie przyznać się: „Nie wiem”. Dużym zaufaniem darzę w mediach społecznościowych konta pasjonatów i naukowców różnych dziedzin – często szeroko nieznanych, bez tytułów profesorskich, ale mających wielką wiedzę w swojej dziedzinie. Budzą moje zaufanie, bo wymagają od siebie dużo: wiedzą, że gdy podadzą coś niesprawdzonego albo zmanipulowanego, będą spaleni.

Wracając do Krzysztofa Stanowskiego i jego projektu Kanał Zero. Czy Pana zdaniem tego typu model funkcjonowania dziennikarstwa wyznacza pewną przyszłość dla mediów?
– Na całym świecie. W Polsce takich ciekawych projektów także jest bardzo dużo. Choćby projekt Krzysztofa Skowrońskiego Radio Wnet, nadający audycje w różnych miastach Polski i tworzący ciekawą wspólnotę autorów – taką „republikę dziennikarską”. Coś ciekawego zaczyna tworzyć Krzysztof Ziemiec pod nazwą „Otwarta konserwa”. Projekty rosną jak grzyby po deszczu, ponieważ życie nie znosi próżni. A bariera wejścia nie jest już tak wielka jak w latach 90. Wielkie machiny medialne, które nie wykazują szacunku do czytelników, widzów czy słuchaczy – a ludzie to zawsze instynktownie wyczują – będą miały problemy z utrzymaniem pozycji i rządu dusz. Choć jeszcze przez kilka lat nie jest zagrożona pozycja największych mediów, tych z największymi pieniędzmi.

Czyli znów chodzi tylko o pieniądze?
– Nie tylko! Chodzi również o wsparcie państwa. Polski rynek medialny jest bardzo połamany, bo u nas prym wiodą media, za którymi stoją zagraniczne koncerny, a brakuje polityki państwa wspierającej wysokojakościowe media, choćby tak, jak się to dzieje we Francji. Brak jest choćby wsparcia dla bardzo ważnego społecznie segmentu mediów katolickich, co jest niepokojące, zważywszy na rolę, jaką odgrywają dla wspólnoty, taką jak podtrzymywanie tradycji czy dostarczanie argumentacji dla czytelników w trwającej wojnie kulturowej, której istnienia nikt już teraz nie kwestionuje.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki