Burza. To zjawisko budzi raczej nieprzyjemne skojarzenia. Może stanowić poważne zagrożenie dla życia człowieka albo jego mienia. Gdy się zbliża, lepiej jest poszukać bezpiecznego miejsca, gdzie można przeczekać działanie jej niszczycielskiej siły. Szczególnie niebezpieczna jest wtedy, gdy zastanie nas na otwartej przestrzeni. Tym, co najtrudniejsze w tej sytuacji, jest poczucie absolutnej bezradności. Nie zapanujemy nad żywiołem, nie uspokoimy go. Nie spowodujemy, że gwałtowny wiatr się uspokoi, a wyładowania atmosferyczne ustaną. Nie sprowadzimy ciszy. Człowiek wobec sił natury pozostaje bezbronny, choćby wydawało mu się, że panuje nad światem.
Nie dziwi więc lęk uczniów Jezusa. Zareagowali, jak każdy z nas reaguje wobec zjawisk, na które nie mamy wpływu – niepokojem. To nie strach uczniów skomentował Jezus, mówiąc o ich braku wiary i bojaźliwości. Pan wytknął im brak zaufania. Niemile zdziwiło Nauczyciela, że oskarżają Go o nieczułość i obojętność.
„Nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?” – to pytanie brzmi jak gorzka skarga, jak rozczarowanie Bogiem, który obiecywał, że nigdy nas nie opuści, a mimo to w chwilach próby mamy wrażenie, że pozostaliśmy sami, że nie ma Go w naszej targanej wichrami łodzi. A jeśli jest, to śpi, zamiast interweniować. Wydaje się, że mamy prawo oczekiwać, iż Pan wprowadzi pokój w miejsce lęku i tak pokieruje wydarzeniami, by zapewnić nam bezpieczeństwo i komfort. Tymczasem jest obojętny, pogrążony w głębokim śnie.
Rozczarowanie Bogiem w chwilach życiowych prób i kryzysów może nas poprowadzić w dwóch kierunkach – do rezygnacji i rozpaczy lub do nadziei i nowego życia. Trudno wprawdzie opuścić łódź na środku jeziora, ale można przecież oddalić się duchowo od kryzysu, udawać, że go nie ma albo własną bierność usprawiedliwić tym, że gwałtowność zmian jest silniejsza od nas, a Bóg najwyraźniej nas opuścił. Łatwo wtedy zwolnić się z odpowiedzialności, opuścić ręce, zwiesić głowę i poddać się biegowi spraw.
Można jednak wybrać inaczej. Można uporczywie domagać się od Boga uwagi, można nawet Go niesprawiedliwie posądzać o nieczułość, ale nie ustępować w wołaniu, by się obudził, by okazał swoją moc, pokrzepił swoją obecnością. Nie jesteśmy sami w łodzi naszych życiowych spraw, w targanej burzami łodzi Kościoła, w łodzi świata potrzebującego nadziei i kojącego pokoju serca. Mamy prawo domagać się Jego uwagi, Jego słów, Jego mocy.
Obraz burzy na jeziorze przywoływany jest często w sytuacjach gwałtownych, często niezrozumiałych zmian i kryzysów. Pokorny papież Benedykt XVI mówił o niej w swoim ostatnim przemówieniu. Nie skupił się jednak na burzach świata, ale na obecności Pana. Wskazywał, że każda burza jest tylko etapem wielkiej historii, złożonej również z chwil radości i światła, „słońca i lekkiego wiatru, obfitego połowu”. Z wiarą i prostotą mówił ten mądry papież: „Były też momenty, w których wody były wzburzone, a wiatr przeciwny, jak w całej historii Kościoła, i wydawało się, że Pan śpi. Wiedziałem jednak zawsze, że w tej łodzi jest Pan, i wiedziałem zawsze, że łódź Kościoła nie jest moja, nie jest nasza, lecz Jego. I Pan nie pozwoli, by zatonęła; to On ją prowadzi”.
Pan jest z nami nawet wtedy, gdy wydaje się, że jest nieobecny. Bóg nie opuszcza swojej łodzi. Tyle wystarczy, by być w niej bezpiecznym, choćby cały świat wokół ogarnęła ciemność i groza burzy. Łódź należy do Pana, nie do nas. Tyle wystarczy, by wiedzieć, że nie zginiemy.