Zaraz wybory do Parlamentu Europejskiego. Żadna z kampanii polskich ugrupowań nie opowiada wyłącznie o Unii Europejskiej, jej instytucjach i jej przyszłości. Ale mówi się o tym sporo. Zaryzykuję twierdzenie, że więcej niż przy okazji poprzednich eurowyborów. Owszem spierano się wtedy o szczegóły unijnej polityki, ale główne partie paraliżował euroentuzjazm Polaków. Przy ponad 90-procentowym poparciu dla przynależności do UE to zrozumiałe.
Teraz ogólniki nie wystarczą, zwłaszcza po stronie prawicowej opozycji, która dowodzi, że Unia zmierza w złą stronę, skoro chce przejąć wiele uprawnień państw narodowych, a jej decyzje na czele z pakietem klimatycznym zwanym Zielonym Ładem i z Paktem Migracyjnym mają się okazać niekorzystne dla Polaków. Partie nowej koalicji rządzącej preferują lamenty, że osłabianie Unii jest w interesie Rosji. Chwilami są jednak zmuszone do zajmowania stanowiska co do meritum. Dlatego Donald Tusk zapowiada, że niektóre zapisy Zielonego Ładu zostaną zmienione, a Pakt Migracyjny nie zagraża Polsce zalewem imigrantów. Są to deklaracje ogólnikowe, a czasem gołosłowne, na pewno wygodniej jest organizować spektakle rozliczeń poprzedniej władzy albo pomawiać ją o związki z rosyjskimi agentami. Niemniej o polityce Unii nie sposób nie mówić.
I oto w takiej atmosferze dostajemy sondaż Instytutu Opinia24. Dowiadujemy się, że 72 proc. Polaków nadal popiera przynależność do Unii, 12 proc. jest przeciw, a 16 proc. nie ma zdania. Niby nadal większość jest prounijna, ale doszło tu do wyraźnego przesunięcia. Kilka lat temu nawet Konfederacja poczuła się zmuszona zrezygnować z otwartego nawoływania do polexitu. A teraz do wyborów stanął komitet, który po prostu nazwał się Polexit. Coś się jednak zmienia. „Bić na alarm?” – pyta zaniepokojona „Gazeta Wyborcza”. To ona zamówiła ten sondaż. I odpowiada sama sobie: „Widzimy wyraźnie, do czego prowadzi konsekwentnie prowadzona antyunijna kampania propagandowa PiS. (...). Najwyraźniej udało im się dotrzeć do wielu ludzi z przekazem, że Unia będzie zmuszać do jedzenia robaków, uczyć dzieci w przedszkolach masturbacji, a w ogóle zamieni Polskę w niemiecki land zamieszkiwany przez Polaków. Smutne, że tak skuteczni byli na polskiej wsi, która dzięki unijnym subwencjom zmieniła swoje oblicze. Jak widać pieniądze to nie wszystko”.
W 1990 r. Lech Wałęsa, odsuwając swoich doradców podczas tzw. wojny na górze, rzucił do jednego z nich „Stłucz pan termometr, a nie będziesz miał gorączki”. Nie chodzi o to, czy miał merytoryczną rację. Zauważał jednak, że gdy się pozbawimy racjonalnego oglądu sytuacji, stajemy bezradni wobec zagrożeń. Tak jest wtedy, kiedy procesy społeczne próbujemy tłumaczyć tylko spiskiem nielubianych polityków.
Nie ma tu miejsca na analizę wszystkiego, co robią dziś unijni politycy głównego nurtu. Ale pierwszy przykład z brzegu: w tekście „Wyborczej” przypomina się nam o dobrodziejstwach Wspólnej Polityki Rolnej. Są one niewątpliwe, ta polityka miała zapewnić Europie samowystarczalność żywnościową. Co jednak począć, kiedy centralne organy Unii stawiają dziś na rozwiązania podcinające skrzydła europejskiemu rolnictwu? Zdają się wierzyć, że lepiej sprowadzać żywność jak nie z Ukrainy, to z Ameryki Łacińskiej? Nie trzeba wielkiej wiedzy, aby to zauważyć. A jednak polscy rolnicy mają być dozgonnie wdzięczni za dotacje – i wystarczy. Tymczasem oni myślą o pieniądzach, ale już o innych – o tych, których nie zarobią. Świat się zmienia, Unia – także. Jest ona Polsce z wielu względów nadal potrzebna, ale to nie znaczy, że nie warto dyskutować nad jej przyszłością.