Zostaliśmy stworzeni po to, by kochać. Chrystus mówi jednak o takiej miłości, której nie da się samemu w sobie wzbudzić, nie jest też ona owocem pieczołowicie pielęgnowanych ludzkich relacji. To miłość agape, czyli taka, która jest darem Boga. Kochamy taką miłością, o ile sami jej doświadczamy, to znaczy – o ile sami ją przyjmujemy. Bo miłość – niestety – również można odrzucić.
Jezus jest maksymalistą i chce dla swoich uczniów miłości doskonałej, dlatego w przykazaniu miłości idzie dalej niż tradycja religijna, która mówi: „Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego”. Chrześcijanie są wezwani do czegoś nieskończenie większego: „… abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem”. Horyzontem tej miłości nie jest nasze ludzkie „ja”, ale przykład samego Boga.
Chrystus jednak nie oczekuje od nas rzeczy, których nie jesteśmy w stanie spełnić. On wie, że ludzkie serce zdolne jest do takiej miłości, która przekracza jego egoizm, pragnie więcej, jest gotowa do ofiary. Do takiej miłości nas wzywa, gdy mówi: „Trwajcie w miłości mojej!”. To jest zaproszenie do tworzenia wspólnoty, której źródłem jest On sam. Do takiej wspólnoty, której ludzkie działania nie są w stanie zerwać i zniszczyć. Wytrwać w miłości Boga to pozwolić ogarnąć się niesłychanemu doświadczeniu bycia kochanym i ogarniać tym doświadczeniem innych.
Do takiej miłości jesteśmy stworzeni. Nie jest to miłość, która wypełnia się w obrządkach religijnych i przestrzeganiu przykazań. To absolutnie za mało, bo sensem wiary, którą Pan złożył w nasze serca, jest relacja z Osobą, a nie spełnianie obowiązków, choćby najbardziej gorliwe. Doświadczenie bycia kochanym przez Boga zmienia wszystko. Relacja z Jezusem użyźnia nasze relacje z innymi, karmi je, a właściwie nawet – jest ich istotą. To w relacjach odkrywamy siłę miłości, doświadczamy jej.
Jesteśmy więc jako Kościół wspólnotą ludzi tworzących relacje. Aby taka relacja miłości miała szansę powstać, musi najpierw dojść do spotkania, do odkrycia w drugim człowieku obrazu Boga. Potrzebna jest wrażliwość i otwartość na to, by człowieka traktować tak, jak na to zasługuje, czyli po prostu… po ludzku. Grzechy przeciwko miłości nie zaczynają się od budzących słuszne oburzenie wielkich skandali czy dramatów osób skrzywdzonych we wspólnocie i zranionych jej obojętnością.
Grzechy przeciwko miłości toczą nas jak ukryta, ale śmiertelnie niebezpieczna choroba, w drobiazgach codzienności, bolesnych, choć nie zawsze dostrzegalnych: w tym, jak się wzajemnie traktujemy, w braku zainteresowania drugim człowiekiem, w kierowaniu się biurokratycznymi przepisami, które zastępują zwyczajną ludzką życzliwość i empatię.
Kościół jest wspólnotą stworzoną z miłości i dla miłości, dlaczego więc nawet przez tych, którzy ją tworzą, traktowany jest nierzadko jak instytucja usługowa albo urząd, w którym anonimowi petenci załatwiają swoje sprawy? W codziennej praktyce daleko, zbyt daleko odchodzimy od zaproszenia, by kochać się wzajemnie tak, jak ukochał nas Bóg. Trudno to nazwać „trwaniem w miłości”. Jeśli więc Kościół przechodzi dziś wstrząsy i duchowe kryzysy, to należy je odczytywać w jednym kluczu – są one wezwaniem do przebudzenia i powrotu do miłości. Wszystkie wysiłki zmierzające do tego, by odważnie stanąć przed kolejnymi wyzwaniami, by oczyścić to, co złe, uleczyć zadane rany i naprawić krzywdy, będą tylko pustymi gestami sprawnego PR-u, jeśli zabraknie w nich miłości. Jeśli miłość na powrót nie stanie się siłą, która budzi nas do życia, podtrzymuje w nim i porusza nie tylko w zmaganiach o sprawy wielkiej wagi, ale może przede wszystkim w tym, co codzienne i najprostsze. W zwyczajnym byciu dla drugiego człowieka.