Logo Przewdonik Katolicki

Czy to tylko „dodatek”?

Agnieszka Kostuch
Tadeusz Rozewicz na muralu przy metrze centrum, z inicjatywy Narodowego Centrum Kultury, Fot. Piotr Molecki/East News

Czy pisanie listów było faktycznie „tylko dodatkiem” w ponad półwiecznej przyjaźni Tadeusza Różewicza z prof. Mieczysławem Porębskim, jak stwierdził kiedyś ten pierwszy? Teraz sami możemy to ocenić, zaglądając do ich korespondencji.

Krystyna Czerni, historyczka i krytyczka sztuki, po raz trzeci podjęła się wielkiego wyzwania – opracowania kolejnej części korespondencji Tadeusza Różewicza, tym razem z prof. Mieczysławem Porębskim i jego żoną Anną. Notabene to właśnie dzięki prof. Porębskiemu – swojemu akademickiemu mentorowi – Czerni poznała osobiście Różewicza. Tak więc można się domyślać, że praca nad opracowaniem tej korespondencji była dla niej czymś więcej niż tylko wyzwaniem redakcyjnym. Zarówno objętość tego dzieła (650 stron), jak i ponad 1700 przypisów, już świadczą o tytanicznej pracy, jaką wykonała. Od lat jestem wielką admiratorką zarówno twórczości Różewicza, jak i Czerni. Piszę o tym na wstępie, żeby ośmielić osoby, które mogą podejść do tej księgi z rezerwą (przez jej objętość i profesje autorów) i z góry odrzucić ją jako lekturę „nie dla nich”.

Potrzeba bliskości
Fenomen tej korespondencji polega m.in. na tym, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie. Jak pisze Czerni we wstępie: „Trwająca przez 65 lat korespondencja jest kapitalnym zapisem naszej współczesności – kroniką życia kulturalnego drugiej połowy XX wieku, nie tylko w Polsce”. Tak więc z jednej strony znajdziemy w niej relacje obu panów z podróży po Polsce i świecie, relacje z wystaw, pobytów w muzeach, dużo odniesień do literatury i sztuki, ale z drugiej strony – zobaczymy świat, który każdy z nas dobrze zna: blaski i cienie dnia codziennego, zmagania z wypaleniem zawodowym, błogosławione dla duszy kontakty z przyrodą i przyjaciółmi. I to wszystko okraszone dużą ilością rubasznej (Różewicz) czy bardziej subtelnej (Porębski) ironii i autoironii. To grube tomisko nie tylko da się przeczytać, ale zapewniam, że czyta się wyśmienicie.
Ale zacznijmy od początku, czyli od próby odpowiedzi na pytanie: po co im było to pisanie listów i kartek? Paradoksalnie sam Różewicz nazwał je „tylko dodatkiem” do ich spotkań i rozmów face to face. Jak zauważyła Czerni: „Podobnie jak w wypadku korespondencji z innymi przyjaciółmi to poeta jest aktywniejszy w podtrzymywaniu wzajemnych relacji: pisze, dzwoni, przynagla, jeśli trzeba interweniuje, pilnując ciągłości relacji”. Wyczuwa się w tych „przynagleniach” Różewicza i jego intensywności pisania listów ogromną potrzebę bliskości i bycia zrozumianym chociażby przez kilkorga przyjaciół.
Bruno Schulz pięknie opisał tę potrzebę w jednym z listów: „Potrzebny jest mi towarzysz. Potrzebna mi jest bliskość pokrewnego człowieka. Pragnę jakiejś poręki świata wewnętrznego, którego istnienie postuluję. Wciąż tylko trzymać go na własnej wierze, dźwigać go wbrew wszystkiemu siłą przekory – jest trudem i udręką Atlasa. Czasem zdaje mi się, że tym wytężonym gestem dźwigania trzymam nic na swoich barkach. Chciałbym móc na chwilę złożyć ten ciężar na czyichś ramionach, rozprostować kark i spojrzeć na to, co dźwigałem. Potrzeba mi wspólnika do przedsięwzięć odkrywczych. To, co dla jednego człowieka jest ryzykiem, niemożliwością, na głowie postawionym kaprysem – odbite w czterech oczach staje się rzeczywistością. Świat jak gdyby czekał na tę spółkę: zamknięty dotychczas, ciasny, bez dalszych planów – dojrzewać zaczyna kolorami dali, pękać i otwierać się w głąb” (Księga listów, 1975).

W poszukiwaniu sensu
W którymś z listów Różewicz wyznaje: „[…] moja «gotowość» do pisania kartek i listów tłumaczy się tym, że są to jakby nie tylko – potrzebne mi do  życia» sznurki – które przywiązane są do kilku Osób – z czasów młodości… ale są to też czynności «zastępcze»… Jak się domyślasz jest to właściwie jedyna dziedzina «twórczości» którą uprawiam od lat…”. Trudno jednak się zgodzić z tą surową samooceną tak płodnego pisarza-poety-dramaturga.
Porębski zresztą też jest dla siebie zbyt krytyczny i umniejsza swoje zawodowe osiągnięcia, jednocześnie uświadamiając Różewiczowi, jak wiele udało mu się dokonać, w porównaniu właśnie z nim: „Ty przynajmniej wzniosłeś monument aere perennius [trwalszy od spiżu – z pieśni Horacego – przyp. AK], przetrwasz jakoś na tej skale Kaliopy w otoczeniu polonistek-westalek i arcykapłanów literaturoznawstwa (przypomną sobie, przypomną), ja całe życie pełniłem funkcje raczej usługowe (krytyka, nauczanie), a więc przemijające. Któż zagląda dzisiaj do podręcznika historii sztuki Ossolineum (bardzo przecież dobrego), z którego uczyliśmy się przed laty czterdziestu. Z moim będzie (jeżeli w końcu wyjdzie) to samo”.
Obu połączyło nie tylko studiowanie historii sztuki, ale i dystans do tego, czemu się poświęcili zawodowo. Obaj nie czuli do końca przynależności do swoich środowisk – literackiego (Różewicz) i akademickiego (Porębski). W dużym stopniu byli w nich outsiderami. Cenili sobie bardzo „niezależność intelektualną”, która – jak sama widzę coraz jaskrawiej – jest ściśle powiązana z „niezależnością środowiskową”.
Jak pisze we wstępie Czerni: „Przez całe dorosłe życie poszukiwali […] sensu [poezji, sztuki, życia – przyp. AK] wspólnie”. To zmaganie ze swoimi wątpliwościami jest jedną z najbardziej charakterystycznych i może najwartościowszych – również dla nas – odsłon ich korespondencji. Jest w niej niezwykły autentyzm, odsłonięcie swoich (i świata) największych słabości, obaw, twórczych pragnień, wyzwań, a z drugiej strony – próba ich udźwignięcia (wątpliwości, słabości) i sprostania im (wyzwania, pragnienia). Uderza fakt, że ciężar „starości” czuli już po czterdziestce, a przecież mieli przeżyć jeszcze drugie tyle lat, i to równie intensywnie, jak dotychczas.

Wspólne doświadczenia
Obaj podróżowali, chociaż również i na tym polu byli ascetyczni w okazywaniu zachwytów. Czasami jednak przeżywali swoje wielkie chwile i nawet przyznawali się do nich, jak ta, o której pisał Różewicz: „Kiedy w Berlinie oklaskiwano mnie, po premierze Pułapki – kiedy – otrzymałem dużo kwiatów… stojąc na scenie tego teatru w Berlinie pomyślałem o mojej Mamie, że to było Jej jakieś pośmiertne zwycięstwo… tyle mogłem dla Niej zrobić… że młodzi twórcy i artyści niemieccy zrobili z wielkim nakładem pracy entuzjazmu i pewnego rodzaju «miłości» sztukę… Skomplikowane to sprawy i prawie nie-rzeczywiste, trudne”.
Matka Różewicza – Stefania z Gelbardów – pochodziła z rodziny żydowskiej. Sam poeta nie wspominał publicznie wprost o jej pochodzeniu. Jak cały okres wojny, był to jeden z nielicznych tematów tabu, również w korespondencji z przyjaciółmi, o czym raz tak się „wypowiedział” w liście do Porębskiego: „[…] moje doświadczenia okupacyjne nie były tak artystyczne jak młodych warszawskich poetów (tych poległych i żywych) – oni byli bliżej modelu Polski – bogoojczyźnianej […] Czy jeszcze kiedyś o tym wszystkim napiszę? Nie wiem. Wątpię”.
Za to Porębski dyskretnie kilka razy poruszył w listach kwestię „żydowskości”, wiary po Holokauście, czy wreszcie swoich wojennych przeżyć. Był aresztowany i przesłuchiwany w obozie w Płaszowie, następnie przewieziony do więzienia na Montelupich, a stamtąd do obozów w Gross-Rosen i Sachsenhausen. Bez wątpienia doświadczenie wojny było jednym z tych, które bardzo ich zbliżyło do siebie, co sami podkreślali w listach, nazywając się ostatnimi żyjącymi z pokolenia międzywojnia.
Ponieważ recenzja ma swoje ograniczenia, nie mogę podzielić się tu wszystkim, czym bym chciała (wypisałam 10 stron cytatów z tej monumentalnej księgi, i to tylko tych, które uznałam za najbardziej intrygujące czy ważne!). Mam nadzieję, że resztę odkryją Państwo sami, czego z serca życzę.

---

Pisanie jest tylko dodatkiem. Korespondencja 1946–2011
Anna i Mieczysław Porębscy,
Wiesława i Tadeusz Różewiczowie
oprac. Krystyna Czerni
Wydawnictwo Warstwy 2023

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki