Krótko przed tegoroczną Wielkanocą ks. Andrzej Draguła, który m.in. uczy przyszłych księży wygłaszania kazań i homilii, podzielił się w mediach społecznościowych historyjką opatrzoną tytułem: „Z pamiętnika kaznodziei”. Przyszła do niego po Mszy św. kobieta. Przeprosiła za śmiałość, po czym wyznała, że ona wielu słów z kazania nie zrozumiała. Poproszona o podanie przykładu, odpowiedziała: „tłuszcza”.
Stary żart, według którego ksiądz nie idzie, tylko kroczy, nie je, tylko spożywa, nie mówi, tylko głosi, nie zajmuje się problemami, lecz się nad nimi pochyla itd., byłby może śmieszny, gdyby nie to, że wciąż sporo duchownych w Polsce zwraca się do innych ludzi, używając właśnie takiego języka. Języka, w którym wiele słów to pojęcia albo niezrozumiałe, albo takie, które mają dziś w mowie codziennej bardzo konkretne znaczenie, niepasujące do intencji mówiącego. Przykładem może być już wspomniane „kroczenie”. Jak odnotowują słowniki, obecnie „kroczyć” to „iść dużymi krokami, uroczyście i z powagą, zwykle wolno”. Czy o to chodzi księżom, gdy zachęcają, aby „kroczyć za Jezusem” albo „z Jezusem”? Osobną kwestią jest, ilu polskich kapłanów „zachęca”, a ilu raczej „wzywa” lub „apeluje”.
Papież czy Bóg?
Sami księża przekonują się coraz częściej, że mamy w Kościele w Polsce problem z językiem. Pewien rekolekcjonista bardzo się zdenerwował, gdy w czasie spowiedzi po zadaniu pokuty uczeń ósmej klasy nieśmiało zapytał go: „A co to jest dziesiątek różańca?”. „Jak można w ósmej klasie nie wiedzieć takich rzeczy?” – bulwersował się kapłan, obwiniając za zaistniałą sytuację a to rodzinę młodego penitenta, a to katechetkę z jego szkoły. „Jeżeli nie wiedzą, co to jest dziesiątek różańca, to skąd mają wiedzieć, co to jest zbawienie?” – pytał retorycznie.
Inny duchowny wpadł w zdumienie, gdy po pogrzebie podszedł do niego dobrze ubrany mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna i przełamując pewne skrępowanie, powiedział, że on co prawda rzadko bywa na Mszy, ale coś go podczas ceremonii zastanowiło. „Dlaczego w tej śpiewanej modlitwie mniej więcej w połowie Mszy modlił się ksiądz nie tylko do Boga, ale także do papieża?” – zapytał. Duchowny wybałuszył oczy i zaczął dociekać, o co faktycznie chodzi. Okazało się, że o prefację za zmarłych, a dokładniej o zawarte w niej sformułowanie „Panie, Ojcze święty, wszechmogący, wieczny Boże”. Młodemu uczestnikowi pogrzebu słowa „Ojciec święty” kojarzyły się wyłącznie z następcą św. Piotra, a nie z Bogiem. Po uzyskaniu wyjaśnienia mężczyzna nie krył zdziwienia, że w Kościele te same słowa raz mogą oznaczać Boga, a raz papieża.
Kopernik i tureckie kazanie
„Język kościelny często staje się przeszkodą nie do pokonania dla tych, którzy nie mają z nim do czynienia regularnie i stale” – napisała trzy lata temu w portalu Deon.pl Marta Łysek, dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Podkreśliła, że ma na myśli język kościelny, nie język Kościoła. „Czym się różni język kościelny od języka Kościoła? Tym, czym ciepła woda z kranu od wody z czystego, górskiego strumienia. Obie można wypić. Tylko do jednej chce się wracać” – wyjaśniła. Trzymając się tego rozróżnienia, trudno uniknąć pytania, czy przypadkiem „język kościelny” nie wypycha z życia naszej wspólnoty wiary „języka Kościoła”. Czy zaobserwowane przez Mikołaja Kopernika zjawisko, polegające na tym, że zły pieniądz wypiera z obiegu pieniądz dobry, odnosi się także do języka w Kościele?
Zajmujący się homiletyką ks. Leszek Szewczyk z Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Śląskiego w artykule «Siedzieć jak na tureckim kazaniu», czyli o trudnym języku kazań przypomniał, że Kongregacja ds. Biskupów w opublikowanej w 1973 r. Instrukcji na temat pasterskiej posługi biskupów Ecclesiæ imago, zachęcała do posługiwania się w kaznodziejstwie „językiem poprawnym, rodzinnym i dostosowanym do pojętności słuchaczy”.
Rzuć okiem dokoła
Wymieniając cechy, jakimi powinien się charakteryzować język kaznodziejski, ks. Szewczyk napisał: „Język kazania ma odpowiadać wymogom języka mówionego, a jednocześnie powinien pozostać językiem «artystycznym», odbiegającym od potocznego, który jest nieadekwatny do treści głoszonego orędzia”. Dodał, że by spełniać te wymagania, język kaznodziejski musi być poprawny, estetyczny i współczesny. „Winien być także zgodny z rzeczywistością, którą opisuje” – podkreślił.
W powyższym cytacie zwraca uwagę stwierdzenie, że język potoczny nie jest adekwatny do treści głoszonego przez kaznodzieję orędzia. Czy język potoczny faktycznie nie pasuje do głoszenia dobrej nowiny o zbawieniu? Coś jest na rzeczy. Nawet wielcy zwolennicy uwspółcześnienia języka, którym się posługujemy w Kościele, mają problem z bardzo potocznym sformułowaniem „Rzuć okiem dokoła i zobacz”, które znalazło się w nowym wydaniu lekcjonarza. Tego typu zwroty, nazywane kolokwializmami, mogą również razić w kazaniach i homiliach.
Mówcie po ludzku
Wieloletni dziennikarz radiowy Hubert Piechocki kilka lat temu na łamach portalu misyjne.pl prosił: „Księża, mówcie po ludzku!”. Wskazywał duchownym, że przez stosowanie pewnych słów i konstrukcji językowych, które budują dystans (np. „umiłowani”, „brama łaski”, „ubogaca”), ich mowa „przestaje być językiem zwykłego człowieka, a próbuje być językiem osoby natchnionej, która chce mówić podniośle”.
Dziennikarz wprost stwierdził: „Słuchacz oczekuje, że ksiądz (i każdy inny mówca) będzie zwracał się do niego – a więc będzie używał takiego języka, jakim on sam na co dzień się porozumiewa”. Jednak podobnie jak ks. Szewczyk podkreślił, że nie chodzi od razu o język potoczny, „ale taki zwykły, bez słów, zwrotów, wyrażeń, które nierealnie brzmią, które nie mają nic wspólnego z codziennością”.
Translator i klerykalizm
W internetowej dyskusji o języku kościelnym ktoś zaproponował, żeby podczas homilii, kazań, konferencji rekolekcyjnych, specjalnie wyznaczony przedstawiciel słuchaczy notował wszelkie wykraczające poza codzienny język słowa, zwroty i sformułowania, a następnie, korzystając z odpowiedniego translatora, przygotowywał i drukował objaśnienia, które wierni wychodząc z kościoła będą mogli zabrać ze sobą. Gdyby to nie był żart, mogłoby się okazać, że z opracowaniem algorytmów takiego kościelnego elektronicznego „tłumacza” poważny kłopot mieliby nawet wysokiej klasy specjaliści. No bo jak na przykład przetłumaczyć na język codzienny wezwanie, by wierni „w pełni przylgnęli do Serca Jezusa i Serca Maryi”?
Poza tym warto pamiętać, że takim językiem część duchownych (i świeckich!) posługuje się nie tylko na ambonie, ale również w katechezie, w kancelarii parafialnej, w kościelnych mediach, podczas spotkań grup formacyjnych, a także – co bardzo ważne – podczas spowiedzi i przy udzielaniu innych sakramentów. Zdaniem Huberta Piechockiego taki język to jeden z przejawów klerykalizmu. „Język, nawet w sposób nieświadomy, może nas włączać we wspólnotę lub wyłączać z niej” – zauważył dziennikarz, sugerując, że w Kościele wszyscy powinniśmy używać języka włączającego (inkluzywnego), bo to nas do siebie zbliża.
Bezradne słowa bez powiązań
Wspomniany na początku ks. Andrzej Draguła, komentując w sieci cytat z książki O czasie i wodzie (której autorem jest islandzki pisarz Andri Snær Magnason), mówiący m.in. o tym, że gdy upadają systemy, „słowa, które miały objaśniać rzeczywistość, zwisają bezradnie w powietrzu”, doszedł do wartego odnotowania wniosku. Według niego coś z tego dzieje się w Kościele. „Widzę, jak Kościół uparcie – wszak stoją za tym wieki – tkwi w języku, który jest zupełnie nieadekwatny do doświadczenia coraz większej rzeszy ludzi”. Zwrócił uwagę, że słuchacze tego języka nie potrafią znaleźć powiązań między słowami Kościoła a osobistym doświadczeniem. „Stoimy wobec zmiany epok. Tamte zdania już nie opisują w czytelny dla nas sposób. Nowych jeszcze nie poukładaliśmy” – podsumował teolog i autor wielu książek.
Wiele lat temu alarmowano, że czytelnicy nie rozumieją większości tekstów, które pojawiają się w mediach. Są na świecie redakcje, w których od dziennikarzy wymaga się używania jedynie trzystu konkretnie określonych (w efekcie badań) słów, aby przygotowywane przez nich materiały były zrozumiałe dla zdecydowanej większości odbiorców. Być może tak daleko idących rozwiązań nie trzeba wprowadzać w Kościele. Z pewnością jednak nie można wymagać od wiernych, aby uczyli się „języka kościelnego”, by zrozumieć, co duszpasterze do nich mówią.