Jak co roku w okolicy 8 marca na czołówki gazet i serwisów informacyjnych trafiają kwestie związane z nierównościami. Na przykład mówiące o tym, że kobiety na tych samych stanowiskach zarabiają mniej, że statystycznie później awansują, bo na początku ich kariery zawodowej wiele z nich decyduje się na urodzenie i wychowanie dzieci, więc w tym czasie mężczyźni awansują szybciej, i tak dalej. A potem ta dyskusja w większości ucicha na resztę roku, zajmując wyłącznie ekspertki albo ekspertów od polityk równościowych, które dla dużej części osób o konserwatywnych poglądach brzmią lewicowo i podejrzanie.
Czasami ktoś włoży kij w szprychy jak mój kolega z Klubu Jagiellońskiego Marcin Kędzierski, który na początku roku napisał w „Gościu Niedzielnym”, że zachęcanie kobiet do wysyłania dzieci do żłobka to zło, za którym stoi kapitalizm. To ten system, zdaniem Kędzierskiego, wmówił człowiekowi, że liczy się tylko produktywność, że trzeba każdą chwilę przeliczyć na pieniądze, i z tego punktu widzenia czas spędzony z dzieckiem jest „stracony”, bezproduktywny – trzeba więc znaleźć opiekunkę
albo posłać je do żłobka, byleby czas wykorzystać lepiej niż z własnym dzieckiem. Zdaniem Kędzierskiego jest to niebezpieczne zjawisko, szczególnie biorąc pod uwagę problemy demograficzne – w Polsce rodzi się coraz mniej dzieci, a przyrost naturalny gwarantują matki, które urodzą drugie dziecko, a nie rodziny wielodzietne (jak moja czy właśnie Kędzierskiego), bo one stanowią rzadkość.
Nie, nie chcę polemizować z Kędzierskim, bo chodzi mi o coś innego. O to, że ja chętnie widziałbym dyskusję, która nie będzie szukała ideologicznych uproszczeń. Która będzie traktować kobietę podmiotowo, szanować jej wolność i godność osoby. Zgoda, gdy mówimy o rynku pracy, rodzenie dzieci jawi się jako „przeszkoda”. Gdy mówimy zaś o dzietności, to praca staje się wrogiem. Ale czy często pracy zawodowej z tego „rodzinnego” punktu widzenia nie traktuje się jak czegoś z gruntu złego? A przecież wszyscy, mężczyźni i kobiety, jesteśmy wolnymi osobami, których roli nie można sprowadzić tylko do jednego z wymiarów. Dlatego wierzę, że jest możliwa maksymalnie nieideologiczna, choć to będzie trudne, debata o roli kobiet, o równości, która nie będzie uciekała się do łatek: a to kapitalistyczne, a to lewicowe, to konserwatywne,
a to postępowe. Właśnie części środowisk lewicowych zależy na tym, by kwestie dotyczące szans kobiet sprowadzić wyłącznie do kwestii aborcji czy – jak to się teraz modnie nazywa – praw reprodukcyjnych. Ale to kolejne uproszczenie.
Myślę, że możliwy jest świat, w którym to kobieta będzie mogła podjąć decyzję, kiedy chce mieć dzieci, bez względu na to, czy jest katoliczką, czy nie; czy chce posłać dzieci do żłobka, czy spędzać z nimi czas urlopu rodzicielskiego. Ale do tego będą musiały mieć też pełne wsparcie mężczyzn. Wszak niechęć do angażowania się w życie rodzinne wynika z tego, że wiele kobiet obawia się postawić wszystko na relację z niedojrzałym mężczyzną. Tu mężczyźni mają poważną lekcję do odrobienia. I tak jak to, czy mamy w miastach zieleń, czy też sam beton, nie powinno być przedmiotem sporu politycznego, tak też to, że świat dojrzałych kobiet, które będą decydować, ile czasu będą pracować, a ile spędzać go z dziećmi, zależeć będzie od tego, czy znajdą mężczyzn odpowiedzialnych i gotowych wziąć na siebie trudy ojcostwa w pełnym wymiarze. Mężczyzn, którzy nie stwierdzą, że wychowanie dzieci to wyłącznie sprawa kobiet. Bo tu koło się właśnie zamyka.