Fail fast, but learn faster. Upadki, jako że gwałtowne, rzeczywiście bywają bolesne, rzecz w tym, aby nauka z nich płynąca wyprzedzała swoim tempem szybkość upadania. Wszystko wskazuje na to, że cytowana wyżej dewiza megakorporacji Elona Muska realizowana jest tam w sposób perfekcyjny. A przekonać się o tym mogliśmy, obserwując start rakiety „Starship”.
Kiedy po trzech minutach lotu na naszych oczach pojazd zaczął się rozsypywać, entuzjazm publiki, jaka zgromadziła się przed ekranami stacji kontrolnej, zniknął jak nożem uciął. Ale trwało to zaledwie kilkanaście sekund. To rzeczywiście niewiele, by nauczyć się, iż na oczach świata nie wypada się martwić. Tym bardziej, że wśród publiczności, w pierwszym rzędzie foteli i monitorów, siedział On, prezes „SpaceX” oraz demiurg nowej rzeczywistości, która przecież ma uratować rasę ludzką od zagłady. Temperatura w stacji znowu zaczęła rosnąć – równolegle do temperatury płonących członów rozpadającej się rakiety – by wreszcie wybuchnąć frenetycznymi oklaskami, gdy 35 kilometrów nad ziemią potężna eksplozja unicestwiła to, co jeszcze ze „Starship” pozostało.
Dlaczego ci ludzie klaskali na widok oczywistej klęski? Być może ktoś im szybko, wręcz błyskawicznie powiedział, że końcowy wybuch, jakiego należało się spodziewać, będzie detonacją kontrolowaną. Nie można dopuścić, by człony pokawałkowanej rakiety spadły nie wiadomo gdzie, dlatego powinny być zniszczone. W tym sensie rzeczywiście bylibyśmy świadkami, finalnego przynajmniej, zwycięstwa rozumu nad chaosem. Cóż, nie udał nam się start, ale chociaż potrafiliśmy go skutecznie wyhamować.
Tyle tylko, że ja w to nie wierzę. Tłumaczenie o kontrolowanym wybuchu, które gdzieniegdzie, jakby nieśmiało, pojawia się w komentarzach, wygląda mi na zwyczajną ściemę, wymyśloną naprędce, by wyjść z twarzą z tej porażki. Już na długo przed startem wiadomo było, że na plaży Boca Chica coś poszło nie tak. Jeden termin odpalenia zdążono odwołać, anulowanie kolejnego byłoby już jawnym przyznaniem się do przegranej. A to byłoby kijem wsadzonym w szprychy rozpędzonej, w globalnej skali, machiny propagandowej, w którą firmy kontrolowane przez Elona Muska wkładają zapewne więcej pieniędzy niż w rzeczywiste badania naukowe. Stąd wzięła się, osobliwa pod względem logiki, konstrukcja „połowicznego sukcesu”, wymyślona w obliczu klapy i teraz, po potwierdzeniu się złych wiadomości, ochoczo powtarzana zarówno przez ekipę Muska, jak i miliony jego naiwnych wyznawców.
Sam Musk przed startem zapowiadał, że poziom możliwości wybuchu jego rakiety wynosi pół na pół. Powiedzmy wprost: jeśli mimo takiego stopnia ryzyka zdecydował się na odpalenie, musi być szaleńcem. Albo człowiekiem, który wiedząc, że się nie uda, wie jednocześnie, że nie ma wyjścia, że i tak musi brnąć w tę nieudaną inwestycję.
Życzę mu, aby kolejna próba powiodła się lepiej. Bo jest entuzjastą i w sumie, przy możliwościach większych niż ktokolwiek inny na Ziemi, ma dobre chęci. Chciałbym tylko, aby program ratowania ludzkości od zagłady dokonywany był w duchu minimalnej choćby pokory – wobec wyzwania, przed którym przychodzi nam stanąć. A także, przy okazji, aby jego konstruktorzy przestali wreszcie robić mnie w konia.