Premiera Raportu Pileckiego, filmu oczekiwanego od lat, za nami. Sądziłem, że jak o nim napiszę, oderwę się od kampanii wyborczej. Czy jednak temat takiego kina pozwala oderwać się od polityki?
Czytam w „Gazecie Wyborczej” opinię Witolda Mrozka, wojującego lewicowca. Nazywa on film o Pileckim „czytanką patriotyczną”. A ja mam poczucie, że mógłbym napisać jego recenzję bez niego, bo wiem, jakie musi być każde kolejne zdanie.
Takie krytyki, jego czy innego apostoła lewicowej poprawności politycznej Jakuba Majmurka, są produktem specyficznej wrażliwości. W której nie ma miejsca na pewne tematy i pewne typy emocji. One są dla nich nieczytelne, więc mają kłopot z przyjęciem do wiadomości, że wciąż istnieją.
Ale też powiedzmy sobie szczerze, te opinie są przewidywalne z innego jeszcze powodu. Skoro pisowskie ministerstwo kultury zajęło się ręcznym sterowaniem filmowym projektem, skoro miało z tym kłopot polegający na wyborze niewłaściwego reżysera, za którego film musiał kończyć kto inny, ci autorzy po prostu musieli ogłosić klęskę. Choć w Raporcie Pileckiego nie ma żadnej nachalnej tezy związanej z bieżącą polityką.
Film zaczął kręcić Leszek Wosiewicz, bo interesował się tematyką obozu w Auschwitz i przyniósł do ministerstwa scenariusz. Kończył Krzysztof Łukaszewicz, świetny fachowiec, ale przecież nie pomysłodawca, lecz w tym projekcie swoisty strażak. Co ja o filmie sądzę? Może z powodu tego pęknięcia, nie było do tej pory produkcji robionej przez dwóch reżyserów, a może z powodu braku jakiegoś szczególnego scenariuszowego koła zamachowego nie jest to film wielki. Rotmistrz Witold Pilecki na taki film zasługiwał.
Ale jest to film przyzwoity, dobry, sugestywny. Niemający kłopotów z realiami tamtych czasów, co przydarza się w kinie coraz częściej. Poza jedną świadomą omyłką: Polacy w czasie wojny i zaraz po niej nie mówili „obóz w Auschwitz”. Mówili „obóz w Oświęcimiu”. Ta zmiana to efekt polityki historycznej, trzeba przypomnieć, kto tworzył obozy koncentracyjne w Polsce. Nie całkiem się z tym zgadzam, ale rozumiem.
Istotą tej opowieści jest pokazanie fenomenu Polaków, którzy z łap jednego totalitaryzmu wpadają pod but drugiego, pod pewnymi względami bardziej perfidnego. Rotmistrz jest tego symbolem jako więzień Auschwitz, a potem więzienia na Rakowickiej. Brak mi tu mocniejszego wyeksponowania wątków kłócących się z prawicową poprawnością polityczną. Pilecki, uznawany czasem za symbol „wyklętych”, działał na rzecz rozładowania antykomunistycznego podziemia. Ale kto chce, taką myśl zauważy, choć wykładaną jakby aluzyjnie.
Mocną stroną filmu jest aktorstwo. Przemysław Wyszyński, nie zawsze mówiąc porywającym scenariuszem, oddaje charyzmę tytułowego bohatera. Czy warto aby powstawały w Polsce przyzwoite filmy historyczne? Sądzę, że tak, nawet jeśli boom na takie kino odrobinę przygasł.
Pojawiają się pretensje o drastyczne sceny przesłuchań, w sytuacji gdy na film pójdą szkolni uczniowie. Może zdzieranie paznokci (pokazywane wcześniej w Generale Nilu Ryszarda Bugajskiego) warto było pozostawić poza kadrem. Skądinąd przekonywano mnie, że młodzi ludzie są dziś mniej wrażliwi na okrutny naturalizm niż my. Horrory typu „gore” cieszą się powodzeniem właśnie wśród młodzieży.
Raport Pileckiego skierowany na festiwal w Gdyni padnie zapewne ofiarą politycznych stereotypów. Duża część środowiska artystycznego odwraca się plecami do pisowskiego mecenasa, zwłaszcza teraz, w obliczu przełomowych wyborów. Ja powtórzę, że Łukaszewicz (nie wiem, na ile
Wosiewicz) wyczuł ducha tamtej epoki. To dziś dużo.