W Polsce aferą może stać się wszystko. Przez kilka tygodni żyliśmy w cieniu „afery tęczowych opasek”. Chodziło o to, że podczas sylwestrowego koncertu w Zakopanem, zorganizowanego i transmitowanego przez telewizję publiczną, jeden z zespołów muzycznych, Black Eyed Peas, przywdział opaski koloru tęczy po to, aby okazać solidarność z podobno prześladowaną w Polsce społecznością LGBT.
Początkowa wrzawa po prawej stronie polegała na oskarżania TVP o niedopilnowanie. Skądinąd sprowadzenie Black Eyed Peas organizatorzy traktowali jako swój największy sukces zwłaszcza po tym, kiedy ktoś inny z wykonawców nie dopisał i jako powód wskazał nieszczęścia, jakie podobno spotykają w Polsce gejów, lesbijki i ludzi transpłciowych. Potem okazało się, że było jeszcze „gorzej”. TVP zgodziła się na te nieszczęsne opaski, bojąc się, że muzycy zareagują bojkotem. Wedle mojej wiedzy decyzja była konsultowana z prezesem Jarosławem Kaczyńskim. Co skądinąd pokazuje stopień upolitycznienia telewizji publicznej, a w szerszym sensie bardzo centralistyczny model sprawowania władzy przez PiS.
Co ja na to? Naturalnie rację mają ci, którzy wypominają zespołowi hipokryzję. Kiedy koncertowali w Katarze czy w Rosji, takich opasek nie zakładali, a tam mniejszości seksualne bywają w realnej opresji. Owe rzekome polskie prześladowania to niezgoda na prawo par jednopłciowych do związków partnerskich. Nikt jednak tym ludziom nie przeszkadza w kultywowaniu ich stylu życia. W dużych miastach to oni w coraz większym stopniu narzucają go innym.
Zarazem trudno mi się solidaryzować z istną histerią, jaka zapanowała na prawicy. Zgoda na to, że jakiś zespół coś zamanifestuje, to żadne wielkie nieszczęście. Oczywiście, histeria bierze się z poczucia osaczenia. Prawicowi komentatorzy i politycy Solidarnej Polski przewidują, że na tym się nie skończy. Że to zapowiedź ustępliwości w sferze rozwiązań prawnych. Wiadomo, że takich zmian domaga się nie tylko zespół Black Eyed Peas, ale na przykład rząd USA czy wielkie koncerny filmowe, które grożą bojkotem Polski, jeśli coś się w statusie LGBT nie zmieni.
Przeżyłem ostatnio osobisty incydent. Siedziałem w lokalu z przyjaciółmi. Była wśród nich para gejów. Podczas wychodzenia z knajpy zaatakował mnie słowami facet z sąsiedniego stolika. Że bratam się z mniejszościami seksualnymi, a równocześnie w mediach sprzeciwiam się spełnieniu żądań politycznych LGBT.
Próbowałem tłumaczyć, że moi znajomi znają mój punkt widzenia, o którym skądinąd ostatnio częściej nie piszę, niż piszę. Po to, żeby unikać ideologicznych awantur. Można się jednak przyjaźnić ponad podziałami. Agresywny bywalec knajpy, w którym rozpoznaliśmy potem wyjątkowo wojowniczego lewicowca, nie rozumiał tej podwójności. Dla niego wszystko jest wojną o ideologię.
Mój punkt widzenia jest skomplikowany. Nie miałbym nic przeciw spełnieniu takich żądań jednopłciowych par jak ułatwienia w dziedziczeniu po sobie czy odwiedzaniu się w szpitalach. One zresztą po części spełnione już zostały. Jeśli ktoś nie czuje się związany nakazami religii katolickiej, jego prawo. Wiemy jednak, że na końcu jest żądanie zrównania związków jednopłciowych z małżeństwami, a co za tym idzie, i adopcji dzieci przez takie pary. Lepiej zaś, jak dziecko ma i mamę, i tatę. Dzieci nie powinny być zabawką służącą stwarzaniu komukolwiek iluzji rodzinnego szczęścia.
Mam taki pogląd. I mam świadomość, że kraje naszego kręgu cywilizacyjnego zmierzają w kierunku przeciwnym. Jeśli spełnione zostaną wszystkie żądania środowisk LGBT, powiem: „Ja przestrzegałem”. Ale nie będę reagować wrogością czy nienawiścią. Tyle.