Aferę z rosyjską rakietą, która spadła koło Bydgoszczy, a co oficjalnie odkryto i ogłoszono prawie pół roku później, partii rządzącej udaje się chyba przykryć. Przede wszystkim konwencją programową, na której padły efektowne obietnice dla obywateli. Ale ona będzie się tliła, dla opozycji to gratka.
Minister obrony Mariusz Błaszczak ogłosił własną wersję. Jego zdaniem armia zareagowała prawidłowo, podrywając samoloty. Ale też jeden z kilku najważniejszych wojskowych, dowódca operacyjny generał Tomasz Piotrowski, miał nie przekazać informacji o pojawieniu się obiektu nad Polską ministrowi obrony. Szef MON zajął się tym tematem, nie powiadamiając opinii publicznej o szczegółach technicznych zdarzenia, co uważam za niepoważne. Ale trudno mu się dziwić, że o tym powiedział, skoro pojawiła się wcześniej wersja medialna, że to on wiedział, a nic nie zrobił. Ba, kazał wstrzymać poszukiwania.
Zarazem dostaliśmy klasyczną sytuację z naszego życia publicznego. Bo generał Piotrowski, wsparty przez szefa sztabu generalnego, zapewnił, że „powiadomił przełożonych”. Zapewnienie to, cokolwiek niejasne, natychmiast podzieliło opinię. Politycy PiS i sympatyzujące z nimi media wierzą Błaszczakowi. Politycy opozycji i sympatyzujące z nimi media ogłaszają, że to niemożliwe. Generał nie mógł zataić takiej informacji. Zwietrzono okazję do wbicia klina między kadrę dowódczą i rząd. Donald Tusk wezwał generałów, żeby nie dawali robić z siebie kozłów ofiarnych.
Na zdrowy rozum, jeśli generał Piotrowski „powiadomił przełożonych”, muszą istnieć urzędowe ślady tego powiadomienia. Armia jest w tym względzie skrupulatniejsza niż służby cywilne, taka jest ich natura. Ale choć badanie sprawy ma trwać nadal, zapewne pozostaniemy przy możliwości wiary jednej lub drugiej stronie.
Opozycja powtarza, że Błaszczak powinien odejść, jeśli sprawę zataił, a teraz kłamie. To logiczne, ale przecież nikt tej wersji nie jest w stanie dowieść. Tyle że zdaniem opozycji Błaszczak powinien odejść także i wówczas, kiedy to generałowie przed nim coś zataili. Bo „nie panuje nad wojskiem”.
Jest to w teorii bardzo pryncypialna wersja demokratycznych reguł. Minister podaje się do dymisji, nawet jeśli zawinili jego podwładni. Może i tak powinno być, tyle że w Polsce dogłębnie spolaryzowanej żaden powód nie jest wystarczający do odejścia ze stanowiska. Zwłaszcza postaci tak wpływowej jak wicepremier Błaszczak.
Zarazem zaś do tej pory przejawów „niepanowania” przez Błaszczaka nad armią nie było widać. Może więc to tylko pojedyncza wpadka? Z kolei Błaszczak zasugerował konsekwencje wobec generała. Ale nie spieszy się, bo boi się burzy politycznej. No bo skoro to kwestia wiary, co najmniej pół Polski oskarży jego za bezzasadną czystkę.
Ciekawą uwagę poczynił lider Konfederacji Krzysztof Bosak. Jego zdaniem Błaszczak powinien zataić uchybienie Piotrowskiego, nawet jeśli do niego doszło, dla wyższych racji. Przecież z tych rozliczeń cieszyć się mogą tylko inni, przede wszystkim Rosja. Prawie mnie Bosak przekonał, ale przypomniałem sobie, że to scenariusz złudny w kraju, gdzie wszystko do razu cieknie do mediów dla celów politycznych. Przecież już oskarżano ministra.
W roku 1944, podczas prezydenckiej kampanii w USA, kandydat republikański Thomas Dewey zrezygnował z atakowania prezydenta Franklina Roosevelta za to, że znając japońskie szyfry, nie przewidział ataku na Pearl Harbor. Przekonali go wojskowi, że chodzi o zachowanie tajemnicy wojskowej na temat owych szyfrów. Ale znamienne, że te rewelacje nie wyciekły inną drogą. Ludzie mieli wtedy poczucie racji stanu. Dziś zostało z tego niewiele.