Czas leczy rany, skłania do refleksji, pozwala uwolnić się od wszystkiego, co zdawało się nie do przezwyciężenia. Relacje między narodami, podzielonymi przez historyczne akty przemocy, zbrodni, a nawet ludobójstwa, zdają się na wieki zdeterminowane wrogością. „Jak świat światem, nie będzie Niemiec Polakowi bratem” – byliśmy skłonni wierzyć w aktualność tej maksymy, szczególnie po doświadczeniach II wojny światowej. Pisałem o tym imperatywie wrogości i odwetu w pierwszym artykule niniejszego cyklu (tekst W pułapce nienawiści w „Przewodniku” 4/2023). Niemcy zdawali się nam genetycznie skażeni duchem szowinizmu i rasizmu, a zemsta na nich zdawała się aktem sprawiedliwości: „Po zwycięstwie należy rozprawić się z Niemcami. I to dostatecznie okrutnie, wieszając ich na słupach, wyłupując im oczy. By się bali i cierpieli na miarę tego, ile zła wyrządzili. […] A może dla przykładu rozstrzeliwać całe dzielnice, rodziny, jak oni rozstrzeliwali Żydów, Polaków i innych” – pisano w okupacyjnej prasie podziemnej.
Czas leczy rany i skłania ku umiarkowaniu. Dowodzą tego pierwsze polskie inicjatywy pojednania, pisałem o nich w poprzednim artykule, poświęconym działaniom środowisk katolickiego laikatu – „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”, które jako pierwsze po 1956 r. nawiązały kontakty z Niemcami Zachodnimi (Podróż Stanisława Stommy w „Przewodniku” 12/2023). Stomma, podróżujący po Niemczech w 1957 r., usłyszał wiele ważnych deklaracji, takich jak ta, wypowiedziana przez ministra spraw zagranicznych w gabinecie Konrada Adenauera – Heinricha von Brentano: „nasze wojenne pokolenie zaczyna wymierać, pokolenie naszych synów zajmie się swoimi sprawami, a wnuki o wszystkim zapomną. Czekajcie cierpliwie, a wygracie”. Tym niemniej, jak dotąd, trudno było liczyć na pojednawcze głosy niemieckich polityków. Nawet jeśli uznawali oni trwałość zmian, do których doszło po II wojnie światowej, nie byli skłonni wypowiadać tego publicznie. Rola prekursorów pojednania polsko-niemieckiego miała zatem w Niemczech pozostać w gestii świeckich środowisk chrześcijańskich, najpierw ewangelickich, dopiero później katolickich.
Zwiastun zmian
W Polsce słowo „Kościół” bywa najczęściej kojarzone z hierarchiczną strukturą, w której miarodajnym pozostaje głos biskupów, wyrażony w rozmaitych oficjalnych dokumentach. Inicjatywy świeckich mają wagę o tyle, o ile są inspirowane stanowiskiem kościelnej instytucji. Kościół w Niemczech jest strukturą znacznie mniej sklerykalizowaną. Środowiska laikatu są lepiej rozwinięte i współdecydują o jego głosie. Ponadto Niemcy są krajem, gdzie współistnieją dwie chrześcijańskie wspólnoty – katolicka i protestancka. Żadna z nich nie może się zatem utożsamiać z narodem i predestynować do roli jego głosu. Być może ten charakter niemieckiego chrześcijaństwa, wyzwolonego od zależności narodowo-państwowych, ułatwił jednemu z niemieckich Kościołów postawienie pierwszego kroku na drodze pojednania z Polską i Polakami. Rola ta przypadła EKD (Evangelische Kirche in Deutschland) – unii 20 samodzielnych ewangelickich kościołów krajowych funkcjonujących w Niemczech.
Pod koniec 1961 r. grono wybitnych niemieckich ewangelików opracowało i upubliczniło tzw. Memorandum z Tybingi – dokument dotyczący polityki zagranicznej RFN i ujmujący ją w perspektywie moralnej. Jednym z zapisów memorandum było wezwanie do uznania przez Niemcy, po ich zjednoczeniu, granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Wśród sygnatariuszy Memorandum były postaci, których głosu nie dało się przemilczeć, m.in.: Klaus von Bismarck, dziennikarz, dyrektor radia Westdeutscher Rundfunk, Werner Heisenberg, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, Carl Friedrich von Weizsäcker, fizyk, ostatni żyjący uczestnik nazistowskiego programu budowy broni nuklearnej, brat późniejszego prezydenta RFN, oraz inicjator całego przedsięwzięcia Joachim Beckmann, teolog, przełożony Kościoła ewangelickiego w Nadrenii. W tamtym czasie wezwanie to wyprzedzało ducha epoki. Żadna siła polityczna w Niemczech Zachodnich, nawet zaprzyjaźniona z protestantami socjaldemokracja, nie była skłonna podjąć na ten temat rozmowy. Sam EKD również uchylił się od akceptacji dokumentu i nazwał go „prywatną wypowiedzią”.
Oficjalna ostrożność nie szła jednak w parze z poruszeniem, które wzbudziło Memorandum z Tybingi w środowiskach świeckich ewangelików. Wielu teologów, dziennikarzy i nauczycieli uznało jego tekst wręcz za proroczy. Najważniejszym okazało się wydobycie kwestii granicy na Odrze i Nysie ze sfery milczenia, w której znajdowała się od roku 1945. Pękł konsens niemieckiej sceny politycznej i opinii publicznej dotyczący, zgodnego pozornie, nieakceptowania zmian granic jako skutku II wojny światowej. Niemiecki historyk Martin Greschat tak ocenia znaczenie tybińskiego dokumentu: „Okazało się, że w całym kraju były jednostki i całe grupy, które zgadzały się z tezami zawartymi w Memorandum. Dlatego dokument ten mógł stać się rodzajem sygnału dla zwolenników zmiany tradycyjnej zachodnioniemieckiej polityki wschodniej”.
Teologiczne uzasadnienie
Czas pracował na rzecz zwolenników działań o bardziej reprezentatywnym charakterze. Ziarno zasadzone przez autorów Memorandum z Tybingi wzeszło bardzo szybko. 1 października 1965 r. już nie tylko „grupa osób prywatnych”, ale cały EKD opublikował dokument zatytułowany: „Położenie wypędzonych i stosunek narodu niemieckiego do wschodnich sąsiadów. Ewangelickie memorandum”, znany dziś jako Memorandum wschodnie. Jego tekst miał 44 strony i z wielką ostrożnością wzywał niemiecką opinię publiczną do zmiany postawy wobec wschodniego sąsiada. W memorandum Kościół ewangelicki ustosunkowywał się do roszczeń Niemiec wobec dawnych terenów wschodnich, czym łamał ponadpartyjne tabu w powojennej polityce zachodnich Niemiec. Co prawda w tekście dokumentu ubolewano z powodu niesprawiedliwości, jaka spotkała niemieckich wypędzonych, ale jednocześnie zalecano uznanie praw polskiej ludności do życia na ziemiach za Odrą i Nysą. Bez jasnych deklaracji sygnatariusze tego dokumentu, do których należał też późniejszy prezydent RFN Richard von Weizsäcker, będący wówczas przewodniczącym Rady Kościołów Ewangelickich, wypowiadali się jednak za rezygnacją z roszczeń przywrócenia granic z 1937 r.
Memorandum wschodnie opierało się na przesłankach teologicznych, które podawały w wątpliwość tzw. prawo do ojczyzny, będące do tej pory w Niemczech niekwestionowaną zasadą etyki politycznej. Teologia chrześcijańska nie może bowiem służyć: „uzasadnieniu bezwarunkowego prawa człowieka do jego ojczyzny”, szczególnie wówczas, gdy to prawo wchodzi w konflikt z dobrem innego człowieka i narodu. Dlatego w końcowym akapicie tekstu EKD oświadczał, że należy dążyć do duchowej przemiany narodu niemieckiego, która umożliwi akceptację najdalej idących aktów pojednania ze wschodnim sąsiadem. Trudno było zrozumieć to sformułowanie inaczej niż akceptację powojennych zmian granic.
Memorandum wschodnie spolaryzowało niemiecką opinię publiczną, której część uznała jego sygnatariuszy wręcz za zdrajców racji stanu RFN – grożono im nawet śmiercią. Okazało się jednak, iż głos ewangelików i opublikowane w tym samym czasie Orędzie biskupów polskich, zawierające słynne słowa „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”, na trwałe wprowadziły do niemieckiej sfery publicznej i politycznej kwestię uznania granicy Polski oraz nadały jej wymiar etyczny. Cytowany już wyżej Martin Greschat ocenił ów fakt jednoznacznie: „Z całym naciskiem postawiony i zrealizowany został postulat uczynienia moralności istotnym elementem polityki, szczególnie wobec Polski i innych narodów Europy Wschodniej”.
Czyny, nie słowa
Inicjatywy pojednania wychodzące z kręgów niemieckich ewangelików odnaleźć można także poza sferą oficjalnych oświadczeń i dokumentów. To m.in. niezwykle ciekawa, mało znana w Polsce, a jeszcze mniej w Niemczech historia ruchu Aktion Sühnezeichen (Znaki Pokuty). Tak mówi jego uczestnik, ks. Manfred Deselaers, pracujący na rzecz pojednania polsko-niemieckiego i chrześcijańsko-żydowskiego w Centrum Dialogu i Modlitwy w Oświęcimiu: „Ruch powstał w 1958 roku z inicjatywy niemieckich protestanckich chrześcijan, z których część podczas wojny była w ruchu oporu. Mieli oni świadomość, że kiedy to wszystko się skończy, trzeba będzie podjąć jakieś działania, żeby leczyć zranione relacje z narodami, które bardzo ucierpiały i doświadczyły wielkich krzywd”.
Inicjatorem powołania „Znaków Pokuty” był ewangelik dr Lothar Kreyssig z Magdeburga, „człowiek ogromnej duchowości. On wytłumaczył mi, że teologia nie jest zajęciem zastrzeżonym dla duchownych, że człowiek świecki może myśleć teologicznie” – tak wspominał Kreyssiga Tadeusz Mazowiecki. Drugim twórcą ruchu był Günter Särchen, katolik, znakomity organizator, „człowiek prawy i ofiarny”, jak mówili o nim polscy przyjaciele. Metodą działania organizacji było świadczenie poprzez czyny, nie słowa. Jej członkowie wyjeżdżali do krajów dotkniętych podczas wojny niemieckim terrorem i podejmowali prace na rzecz lokalnych społeczności. Na przykład we Francji w latach 1961–1962 budowali Kościół Pojednania w Taizé. Z czasem młodzież ze „Znaków Pokuty” zaczęła także pracować w domach pomocy społecznej i innych instytucjach wspierających byłych więźniów hitlerowskich obozów i ocalałych z Holokaustu, m.in. w Izraelu.
Polska była naturalnym kierunkiem dla ich działania, ale władze PRL-u nie chciały się zgodzić na przyjazd jego członków, a pogranicznicy enerdowscy zatrzymywali ich na granicy. Särchen opracował rozmaite sposoby przedostania się do Polski – młodzi Niemcy przekraczali granicę pojedynczo i spotykali się dopiero na dworcach w Poznaniu i Wrocławiu, skąd udawali się m.in. do Auschwitz, Majdanka, Gross Rosen i Stutthofu. Tam modlili się i medytowali oraz pracowali fizycznie. Wieczorami odbywały się spotkania i dyskusje z Polakami. Odwiedzali ich dziennikarze „Tygodnika Powszechnego”, „Więzi”, „Znaku”, działacze Klubów Inteligencji Katolickiej, studenci i księża z duszpasterstw akademickich. „Znaki Pokuty” były początkowo organizacją działającą na terenie NRD, dopiero pod koniec lat 60. pojawiła się ona również w RFN. Zachodnioniemieckie „Znaki Pokuty” były jednak powiązane ze skrajnie lewicowymi kręgami protestantyzmu i uległy radykalnej polityzacji. Młodzież tam skupiona przyjeżdżała do Polski na zaproszenie władz i stroniła od jakichkolwiek kontaktów z Kościołem.
Aktion Sühnezeichen była ruchem skupiającym niewiele osób, ale trudno jej znaczenie mierzyć liczbą zaangażowanych. Zaświadczył o tym w liście do Güntera Särchena, skądinąd ostrożny wobec Niemców, kard. Stefan Wyszyński: „W niebie więcej znaczy dobra wola niźli liczba. To jest żmudna, wymagająca wielu ofiar praca, która jednak z pewnością przyniesie kiedyś bogaty plon, chociaż, być może, w dalekiej przyszłości”.
Niełatwa droga ku pojednaniu z Polakami zaczęła się zatem w Niemczech od ewangelików, Kościół katolicki musiał jeszcze do wstąpienia na nią dojrzeć.