Logo Przewdonik Katolicki

Upadek z wysoka

Szymon Bojdo
Cate Blanchett jako Lydia Tár w filmie Todda Fieldsa Tár | fot. Materiały prasowe

Film Tár jest dynamiczny jak symfonia Mahlera i równie jak ona wielogłosowy. Pokazuje, jak bardzo uzależnieni jesteśmy od jednostronnych opinii i sądów.

Gustav Mahler w 1901 r. miał już niemal wszystko: był dyrektorem Wiedeńskiej Opery Państwowej oraz naczelnym dyrygentem Wiener Philharmoniker. W uniwersum muzyki Wiedeń był wówczas jednym z najważniejszych miast, zatem szefując dwóm najważniejszym instytucjom, Mahler zarabiał pokaźne sumy pieniędzy. Jak w pięknej historii – brakowało mu tylko jednego: miłości. Zmienia się to diametralnie w trakcie pracy nad V symfonią: w listopadzie 1901 r. poznaje Almę Schindler, z którą pobierze się już wiosną 1902 r. Z drugiej strony, kompozytora od lutego 1901 r. nękać zaczęły problemy zdrowotne. Z tych właśnie względów V symfonia jest początkiem nowego, „środkowego”, bardziej nostalgicznego okresu w twórczości Mahlera. Trwające około 70 minut dzieło pierwszy raz wykonano w Kolonii w 1904 r., pod batutą samego kompozytora.

Jak grecka tragedia
Jeśli obejrzenie filmu Tár jeszcze przed Państwem, warto najpierw V symfonii Mahlera posłuchać, kto już film widział, niech także do niej wróci. Kanwą filmu jest bowiem kilkumiesięczny okres przygotowań do wykonania, a następnie rejestracji tego właśnie dzieła austriackiego kompozytora.
Scenarzysta, aktor, reżyser i kompozytor w jednej osobie, Todd Field (znamy go między innymi z takich filmów jak Oczy szeroko zamknięte czy Ruby w krainie szczęśliwości), na produkcję nowego filmu czekał aż 16 lat. Mógłby on w ogóle nie powstać, gdyby zagrania głównej roli nie podjęła się Cate Blanchett. To dla niej napisał on scenariusz o niezwykłej dyrygentce Lidii Tár.
Taka postać nigdy nie istniała, jednak twórca historii przedstawia ją tak sugestywnie, że mamy wrażenie oglądania filmu biograficznego. Wciąga nas ta historia bardzo, bo jest dynamiczna, oparta na zdecydowanych zwrotach akcji, w swojej kompozycji przypominająca nieco grecką tragedię, w której każdy ruch bohatera ściągnie na niego ostatecznie nieszczęście.
Lidia również jest artystką z ogromnymi sukcesami na koncie. Jako pierwsza kobieta staje na czele berlińskiej Filharmonii, co toutes proportions gardées jest wstąpieniem do muzycznej Ligii Mistrzów. Śledzimy jej podróże między Berlinem a Nowym Jorkiem, promocję autobiograficznej książki (dość buńczucznie nazwanej Tár o Tár), przygotowanie wspomnianej symfonii oraz życie prywatne, skupione wokół adoptowanej córki. Jest nie tylko uznaną w świecie dyrygentką, ale też teoretyczką muzyki, nauczycielką akademicką, filantropką, firmującą swoim nazwiskiem stypendia dla zdolnych młodych dyrygentek.

Równanie do ideału
Chyba postać grana przez Blanchett nie byłaby zadowolona z takiej liczby użytych przeze mnie feminatywów. Sama wymaga, by nie tytułować jej „maestra”, lecz w tradycyjnej formie używać męskiego „maestro”. To chyba mechanizm obronny, Tár wie, w jakim świecie przyszło jej funkcjonować. Jest to branża zdominowana przez mężczyzn, swoje przywództwo musiała sobie wywalczyć, co rusz musi zmagać się ze światem niby to tolerancyjnym, ale traktującym ją raczej jako ozdobę, wprawdzie doceniającym ciężką pracę, jaką wykonała, by osiągnąć sukces, ale jednak pozostawiającym wciąż coś do udowodnienia. Taką rolę ma pełnić także nagranie symfonii Mahlera, jedynej, której jeszcze wybitna dyrygentka nie prowadziła, a która domykałaby cykl wykonanych przez nią ośmiu symfonii tego kompozytora. Widzimy jednak, ile to ją kosztuje, przed każdym wyjściem do orkiestry Lidia połyka pigułkę, najpewniej uspokajającą, a każdy kontakt z innymi ludźmi okupuje wielominutowym myciem rąk, zdradzającym nerwicę natręctw. Dyrygentka poszukuje swojego własnego języka, wielokrotnie instruuje muzyków, jak wykonywać poszczególne partie utworów, wymyśla innowacyjne metody wydobywania dźwięku, by brzmiał on w specyficzny sposób, widać, że ma własny, bardzo dynamiczny system gestów, służący do dyrygowania orkiestrą. Cóż z tego jednak, skoro wciąż równać musi do jakiegoś wyimaginowanego ideału, którym, o zgrozo, jest mężczyzna. Subtelnie oddaje to jej przemożna chęć, by uszyć strój podobny do męskiego smokingu oraz przybrać na okładce płyty pozę, którą przyjął jej mistrz – mężczyzna.

Przepis na upadek
Lidia, choć wydawałaby się osobą bardzo progresywną, po części tworzącą swoją karierę na tym, że jest kobietą, jest w zasadzie bardzo konserwatywna – podczas mistrzowskich warsztatów dla młodych dyrygentów wyraża odważną w świecie poprawności politycznej tyradę na temat ahistorycznego oceniania kompozytorów sprzed wieków z naszej perspektywy. Nie mieści się jej w głowie, że argumentem studenta, by nie wykonywać Bacha, jest jego rzekoma mizoginia i utrwalanie patriarchatu. Odważnie walczy o to, by sztuce nie nadawać ideologicznego wyrazu, szczególnie muzyce, która ma wyrażać uczucia i odpowiadać na nie, w której każdy może indywidualnie wyrażać siebie.
Poczucie wyjątkowości, wzmagane przez zachwyty otoczenia, sprawi, że Lidia Tár straci czujność w kwestii tego, jak bardzo osądzające, zawistne i czekające na potknięcie jest współczesne społeczeństwo, szczególnie w medialno-internetowym wydaniu. Jej piękne i wzniosłe zdania o muzyce nie przebijają się do powszechnej świadomości, szybko jednak zostaje napiętnowana – z jednej strony jako współwinna samobójczej śmierci swojej byłej stypendystki, z drugiej jako anachroniczna, uderzająca w mniejszości przedstawicielka mainstreamu (tu wydatnie przyczynią się do tego media społecznościowe i zmanipulowany filmik, będący bodaj zemstą wspomnianych wyżej studentów). Na domiar złego, przekonana o własnym geniuszu, przypuszcza szarżę na swojego stetryczałego, ale mającego wciąż duże wpływy w środowisku zastępcę, a także bez żadnych hamulców awansuje faworyzowaną przez siebie wiolonczelistkę. To właściwie przepis na upadek, społeczeństwo jest bowiem w stanie wiele wybaczyć, najmniej jednak pychę i przekonanie o własnej wyjątkowości. Sądząc, że kolejne afery przycichną, Lidia nie zauważa, że staje się z dnia na dzień ofiarą kultury unieważniania, słynnego ostatnio cancel culture, w którym nie ma miejsca na przyznanie się do win i odpokutowanie ich. Jest trwałe wykluczenie i skazanie na banicję.

Współczesna przypowieść
Ratunkiem jest ucieczka do innego kraju, innej kultury, jakiegoś nieokreślonego miejsca w Azji, w którym wciąż jest traktowana z podziwem, jednak nie z powodu swoich zasług, tylko odmienności. Lidia, która w młodości badała zwyczaje muzyczne ludów z okolic Ukajali, wybijając się dzięki nim na znawczynię teorii muzyki, tym razem przyjmuje służebną rolę, jej dyrygentura jest obca i dlatego atrakcyjna dla odbiorców z innego kręgu kulturowego.
Tár jest zatem współczesną przypowieścią o mechanizmach działania świata artystycznego, o uwikłaniu jednostki w trudne relacje, o tym, na jak wiele jesteśmy w stanie pozwolić komuś, kogo uważa się za geniusza. I znów konfrontujemy się ze starą prawdą, że najbardziej boli upadek z wysokiego konia. A także z przekonaniem, że chcemy, by ci, którzy podejmują wiele odpowiedzialności i są liderami, kierowali się też bardzo wyśrubowanymi zasadami moralnymi.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki