Ulmowie, rodzice z sześciorgiem dzieci, rozstrzelani zostali za to, że ukrywali Żydów. Ludzie pamiętali, że ciężarnej Wiktorii w trakcie egzekucji odeszły wody. Dziecko odkryto w czasie ekshumacji: z główką i tułowiem poza ciałem Wiktorii.
Postulator procesu beatyfikacyjnego rodziny Ulmów nie miał jego metryki urodzenia ani aktu chrztu. Sprawę jego beatyfikacji pozostawił do rozstrzygnięcia Stolicy Apostolskiej. W grudniu Dykasteria ds. Kanonizacyjnych potwierdziła męczeństwo „sług Bożych Józefa Ulmy i Wiktorii Ulmy, małżonków i siedmiu towarzyszy, ich dzieci”. Orzeczenie Dykasterii, mówiące o siedmiorgu dzieci oznacza, że będziemy mieli do czynienia z pierwszą w historii Kościoła beatyfikacją dziecka nienarodzonego. To może cieszyć, ale też budzi poważne pytania.
Nie są godne nagrody
Żeby zrozumieć rewolucję, której jesteśmy świadkami, cofnąć się trzeba w przeszłość Kościoła i do tego, jak niegdyś odpowiadano na pytanie o możliwość zbawienia dzieci nienarodzonych i tych, które nie zdążyły przyjąć chrztu.
Wątpliwości, co się z tymi dziećmi dzieje, mieli już ojcowie Kościoła. Św. Grzegorz z Nazjanzu pisał, że dzieci umierające bez chrztu „nie zostaną przyjęte do chwały nieba, ani potępione, by cierpieć kary, albowiem chociaż nieopieczętowane przez chrzest, nie są grzeszne. Z faktu, że nie zasługuje się na karę, nie wynika, że jest się godnym nagrody”. Grzegorz uważał, że dzieci te cierpieć nie będą, ale już św. Augustyn przekonywał, że i owszem, doświadczać będą pewnych kar zmysłowych, choć z rodzaju najmniejszych z możliwych. Potem św. Tomasz przychylił się raczej do wizji św. Grzegorza i w ten sposób powstała nauka o „otchłani dzieci”, znanej po łacinie jako limbus puerorum. Trzeba również rozumieć kontekst tego powstania, bo nie jest on bez znaczenia. Po pierwsze, grzech pierworodny rozumiano wówczas jako poważną winę, za którą należała się kara – a nie jako brak łaski. Ponadto św. Augustyn był w nieustannym sporze z heretykami, którzy odrzucali chrzest dzieci i naukę o grzechu pierworodnym, który musi być im odpuszczony – sam więc musiał swoje poglądy formułować bardzo radykalnie, aż po wniosek o niemożności dostąpienia nieba przez dzieci bez chrztu.
Limbus, czyli otchłań
Owa „otchłań dzieci” miała być miejscem wprawdzie jeszcze w piekle, ale już bez kar, przeznaczonym dla tych, którzy umarli w grzechu pierworodnym. Jeśli bowiem – twierdzono – dzieci bez chrztu mają dusze splamione grzechem pierworodnym, to nie mogą dostąpić chwały nieba. Ale Bóg nie karze za grzech pierworodny, tylko za grzechy osobiste. Dzieci tych grzechów nie mają, więc nie mogą być również ukarane. Jeśli nie mogą być w niebie – i nie mogą być w piekle – co się z nimi stanie? Trafiają do zewnętrznego kręgu piekła, w którym wprawdzie będą szczęśliwe, ale w sposób naturalny, bez tak zwanej wizji uszczęśliwiającej, czyli bezpośredniego kontaktu z Bogiem. Ujmując rzecz prościej, limbus puerorom to miało być miejsce, w którym ani się nie cierpi, ani nie ogląda się Boga.
W napisanej pod koniec XVIII wieku konstytucji apostolskiej Auctorem fidei papież Pius VI twierdził, że odrzucenie nauki o istnieniu otchłani jest błędne, lekkomyślne i gorszące. Nazywał takie myślenie wprost kłamstwem. Już wcześniej podobnie o limbus puerorum mówiły sobory Lyoński (1274) i Florencki (1438–1445). W 1588 r. papież Sykstus twierdził, że aborcja jest zbrodnią – właśnie ze względu na pozbawianie dzieci wizji uszczęśliwiającej, czyli nieba. Przez długie lata przed Soborem Watykańskim II uczono, że odkładanie chrztu dziecka dłużej niż miesiąc po urodzeniu jest grzechem śmiertelnym.
Dedukcja
Skąd jednak św. Grzegorz, św. Augustyn, św. Tomasz, a po nich kolejni papieże wiedzieli, jak wygląda owa otchłań nieochrzczonych dzieci i kto do niej trafia? Czy wydedukowali ją z Pisma Świętego? Wyciągnęli wnioski z tego, co zostało nam objawione? Prawdę mówiąc – nie wiadomo. Cała teoria o limbus puerorum była niczym innym, jak tylko ludzkim wyobrażeniem, próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie, jak to powinno wyglądać, gdyby Bóg kierował się naszymi, ludzkimi kryteriami i próbował jakoś się podzielić między własną sprawiedliwością a miłosierdziem. Ciekawe jest – i świadczy o mądrości Kościoła i zmyśle wiary wierzących – że nauczanie to, choć powszechne, nigdy nie zostało ujęte w dogmat i podane jako prawda, której odrzucenie całkowicie zaprzecza katolickiej wierze. Nie pomógł tu nawet autorytet ojców Kościoła. O „otchłani dzieci” uczono, bo nikt nie potrafił znaleźć innej, prawdopodobnej odpowiedzi. Ta wydawała się jedyną logiczną. Pozostawała więc powszechnie uznaną, ale nadal teologiczną hipotezą, a nie prawdą objawioną czy dogmatem. Trwała jednak i zdaje się, że w wielu miejscach jeszcze nie do końca umarła – mimo Soboru Watykańskiego II i rosnącej wśród wiernych świadomości doświadczenia Bożego miłosierdzia.
Nadzieja dla dzieci
Przed Soborem Watykańskim II toczyły się zresztą długie spory i przyjmowano tylko rozwiązania skrajne: albo naukę o limbus puerorum przyjąć wreszcie jako dogmat, albo ją odrzucić. Sobór tej kwestii nie rozstrzygnął i pozostawił ją do dalszych rozważań teologom. Nie została ona wpisana do Katechizmu Kościoła katolickiego, a w archiwum teologicznych hipotez umieścił ją dopiero kard. Ratzinger. W 2007 r. Międzynarodowa Komisja Teologiczna, odpowiadając na wątpliwości wielu biskupów, ogłosiła dokument „Nadzieja zbawienia dla dzieci zmarłych bez chrztu”. Zapisano w nim argumenty przemawiające za tą nadzieją, między innymi miłosierną dobroczynność Boga, dotykającą każdego człowieka i solidarność Chrystusa z całą ludzkością, z którą przez ludzką naturę się zjednoczył, dla której umarł i zmartwychwstał. „Nasze wnioski są takie, że wiele czynników, które rozpatrywaliśmy powyżej, daje poważne teologiczne i liturgiczne powody do tego, by mieć nadzieję, iż dzieci zmarłe bez chrztu będą zbawione i będą mogły cieszyć się wizją uszczęśliwiającą. Podkreślamy, że chodzi tu o powody nadziei w modlitwie, a nie o elementy pewności. [...] istnieją mocne powody ku temu, aby mieć nadzieję, że Bóg zbawi te dzieci, gdyż nie można było uczynić dla nich tego, czego by się pragnęło, czyli ochrzcić je w wierze i w życiu Kościoła” – zapisano w dokumencie.
Święci nieochrzczeni?
Zarówno w świetle dawnej nauki o limbus puerorum, jak i w świetle orzeczenia Międzynarodowej Komisji Teologicznej beatyfikacja nienarodzonego dziecka – dziecka bez chrztu, które miało „nie zasłużyć na nagrodę” – wydaje się przewrotem na miarę kopernikańskiego. Będą nawet tacy, którzy krytykować będą papieża Franciszka za ten ruch, twierdząc, że w ten sposób nie wolno uprawiać teologii i że jest to działanie metodą faktów dokonanych.
Dopominają się oni najpierw poważnej dyskusji nad tym, czy wolno jest w ogóle beatyfikować nieochrzczonych – a potem ewentualnie przeprowadzać taki akt.
Oczywiście sama beatyfikacja nikogo świętym (czyli zbawionym) nie czyni. Kościół w akcie beatyfikacji oświadcza tylko, że jest przekonany w wierze o czyimś zbawieniu tak bardzo, że pozwala na jego kult. Jednak zgoda na beatyfikację dziecka nienarodzonego może teoretycznie otwierać drogę do beatyfikacji innych nieochrzczonych, również dorosłych. Czy zatem możliwe jest, żeby Kościół uznał za świętego na przykład Mahatmę Gandhiego? Człowieka, który mówił, że nieustannie poszukuje Boga i był gotów złożyć za to ofiarę z życia? Człowieka, który miał wielki szacunek do Biblii i uważał ją za księgę objawioną? Który uważał, że Chrystus umarł nie tylko za chrześcijan, ale za cały świat, a chrześcijaninem nie został, bo – jak sam twierdził – nie spotkał prawdziwych chrześcijan? Powiedzieć tu po prostu „tak, mógłby być błogosławionym” oznacza jednocześnie zaprzeczyć całej roli Kościoła w drodze człowieka do zbawienia. Ale jak pogodzić tę niespójność: nienarodzone dziecko bez chrztu może być wyniesione na ołtarze, a dorosły człowiek, choćby i nieskazitelny moralnie, już nie?
Drugi problem jest zderzeniem z dokumentem MKT. Jeśli w przypadku nieochrzczonych dzieci mówimy nie o pewności zbawienia, a o nadziei w modlitwie – czy mamy prawo orzekać w beatyfikacji, a więc w sposób nieomylny, o tym, że są w niebie, czyli błogosławione?
Pragnienie bez możliwości
Odpowiadając na te dwie wątpliwości, dotknąć musimy kolejnej tajemnicy wiary. I znów będzie ona jedynie hipotezą, naszą próbą teologicznego zrozumienia Boga i Jego działania. Ta tajemnica nazywa się „chrztem pragnienia”.
Po pierwsze, dawne dyskusje na temat dzieci nieochrzczonych dotyczyły dzieci już narodzonych, a nie płodów, począwszy od zygoty. Współczesna wiedza sprawia, że od samego poczęcia nazywamy płód człowiekiem. Mamy więc człowieka, którego ochrzcić nie sposób, bo nie ma możliwości użycia wobec niego wody (w latach pięćdziesiątych odbywały się próby chrzczenia płodu przez strzykawkę, skazane oczywiście na niepowodzenie). Jeśli obrzędu chrztu nie można wykonać, czy to znaczy, że Jezus zostaje ograniczony w możliwości zbawienia tego konkretnego człowieka – że Jego zbawcza moc zostaje powstrzymana przez fizyczną niemożność człowieka?
Po drugie, jeśli przyznajemy dziś, że cała ludzkość, niezależnie od wyznawanej religii, może być zbawiona, jeśli szczerym sercem szuka Boga, dlaczego nienarodzone dzieci miałyby zostać wyłączone z tego kręgu bez swojej winy?
Pragnienie z wiary Kościoła
Po trzecie, w Kościele toczyła się jeszcze w IV i V wieku dyskusja o tym, czy dziecko urodzone w chrześcijańskiej rodzinie, a jeszcze przed osobistym chrztem, jest chrześcijaninem czy poganinem. Przeważyła już wówczas opinia, że jeśli rodzice są chrześcijanami, to i ono jest chrześcijaninem, bo żyje w zasięgu chrztu rodziców i we wspólnocie Kościoła, w środowisku łaski wiary i sakramentu. To jeszcze jest chrzest zapożyczony i antycypowany – niewykluczający obowiązku przyjęcia chrztu osobistego – ale już czyniący człowieka chrześcijaninem. I już w V wieku, kiedy dzieci umierały bez chrztu, nierzadko rodzice powoływali się na wolę ich ochrzczenia, która nie mogła, bo nie zdążyła być wypełniona. Trzeba jednak zauważyć, że według prawa kanonicznego wiernymi Kościoła są ci, którzy zostali do niego wszczepieni przez chrzest.
Po czwarte wreszcie, choć Bóg chciał swoje działanie związać z sakramentami, to sam nie jest nimi związany. Wierzymy, że choć w sakramentach działa w sposób pewny, to przyznajemy mu Jego Boskie prawo działania również w inny sposób, jeśli tylko sam tego zechce.
I krew
Argumenty można by mnożyć, te jednak wydają się najważniejsze. Wniosek formułuje Rada Naukowa Konferencji Episkopatu Polski w swojej „Opinii teologicznej o losie dzieci zmarłych bez chrztu”, pisząc: „Dzieci umierające bez chrztu zostają uwolnione od grzechu pierworodnego za pośrednictwem pragnienia chrztu, zawartego w akcie wiary Kościoła, wyrażonego w jego modlitwie wstawienniczej o zbawienie wszystkich. Ponieważ każdy sakrament dokonuje się w wierze Kościoła, który go sprawuje z mandatu Chrystusa, także sakrament chrztu dzieci jest sprawowany w tej wierze i dlatego nie widać rozumnych podstaw dla wyłączenia dzieci nieochrzczonych z powszechnej zbawczej woli Boga”.
Obok chrztu pragnienia w przypadku dziecka Ulmów można również próbować mówić o chrzcie krwi. Ulmowie zginęli śmiercią męczeńską (do ich beatyfikacji nie jest potrzebny cud) – w ten sam sposób umarło zatem również ich nienarodzone dziecko. Katechizm Kościoła katolickiego stwierdza zaś, że „Kościół zawsze zachowywał głębokie przekonanie, że ci, którzy ponoszą śmierć za wiarę, nie otrzymawszy chrztu, zostają ochrzczeni przez swoją śmierć dla Chrystusa i z Chrystusem. Chrzest krwi, podobnie jak chrzest pragnienia, przynosi owoce chrztu, nie będąc sakramentem”.
Konsekwencja
Dopiero wiedza o chrzcie pragnienia i chrzcie krwi sprawia, że decyzja papieża o beatyfikacji siódmego, nienarodzonego dziecka Ulmów przestaje być niezrozumiała. Owszem, jest rewolucyjna jako gest, który nie ma precedensu. Jest rewolucyjna jako stwierdzenie pewności, a nie jedynie nadziei zbawienia. Przy całej swojej rewolucyjności jest jedynie prostą konsekwencją nauki, którą Kościół głosi od lat: nauki o człowieku od poczęcia i nauki o Bożym miłosierdziu.