W nocy mocno wiało i nie mogłam zasnąć. Drzewo pod moim oknem uginało gałęzie w różne strony, zasłaniając i odsłaniając światło latarni, a te efekty świetlne odbijały się na przeciwległej ścianie. Pamiętam, że gdy byłam dzieckiem, cienie przesuwające się po ścianach straszyły mnie, ale jeszcze bardziej bałam się zasłon, które dawały poczucie jakiegoś klaustrofobicznego zamknięcia. Zostało mi to do dzisiaj, więc kiedy tak bezsennie leżałam, a w głowie kłębiły mi się myśli na tematy, od których właśnie w nocy powinnam odpocząć, poczułam się jak filmie. W ogóle ostatnio czuję się coraz bardziej jak filmie. Jeśli chodzi o gatunek, to właściwie każdy: kryminalny, katastroficzny, polityczny, wojenny, dramat społeczny, dramat psychologiczny, science fiction, melodramat. Tylko jakoś komedii brakuje i niestety happy endów, a to ostatnie oznacza, że są to filmy niehollywoodzkie, bo one powinny mieć szczęśliwe zakończenia. Moje filmy to raczej kino europejskie z ponurymi, szarymi, zimnymi zdjęciami i długimi ujęciami. A nie, przepraszam, przypomniał mi się serial, który też się dzieje tak jakby na moich oczach, a w każdym razie w realu, mimo że przypomina amerykański serial. Mam na myśli House of cards, ten o polityku, który za wszelką cenę chciał zasiąść w gabinecie owalnym Białego Domu i załatwiać stamtąd swoje interesy, stosując bezlitosną grę polityczną. Zresztą wszyscy tam byli bezlitośni, a żeby to ukryć, nie omieszkali na przykład wywołać wojny.
Dopóki ogląda się te wszystkie różne filmy w kinie czy siedząc na kanapie, uważa się je za świetną rozrywkę. Tyle że one się właśnie dzieją. Pandemia ogarniająca cały świat – a końca jej nie widać, radykalny ruch antyszczepionkowy posługujący się holokaustową ikonografią, stutysięczna armia rosyjska na granicy z Ukrainą, rozmowy na najwyższych szczeblach, mur budujący się na granicy polsko-białoruskiej, zamknięcie uchodźców, starających się o azyl, w więzieniach, setki tysięcy zakażeń dziennie, które nie robią już na nikim wrażenia, afery podsłuchowe, kolejne afery seksualne w Kościele, kilkusetkrotne podwyżki gazu dla domów pomocy i małych rodzinnych firm, inflacja, kryzys, wichura Ida, wichura Nadia – to właśnie ta nie dała mi dzisiaj spać – alerty dotyczące zanieczyszczenia powietrza…
I na to wszystko żadnej nadziei na słońce.
Lista jest o wiele dłuższa, ale teraz zastanawiam się, czy zdążymy wybudować odpowiednio wysoki i trwały mur, żeby uchronił nas przed falą ukraińskich uchodźców. Co tam żubry, mamy swoje, a poza tym, czy żubrom nie wszystko jedno, po której stronie muru będą żyć? Natomiast człowiek uciekający z Ukrainy? No nie wiem. Ale przynajmniej ma białą skórę.