Na święta wypadałoby napisać o rzeczach najważniejszych. O tragedii narodu ukraińskiego i o moralnym obowiązku solidarności z nim. O konieczności przynajmniej minimalnego wygaszenia zimnej wojny domowej w Polsce. O tym na przykład, że prezydent Andrzej Duda dobrze zrobił, wetując ustawę nazywaną lex Czarnek. Bo niezależnie od prawnych wątpliwości co do takiej czy innej organizacji szkolnictwa, dzieliła nas ona według linii ideologicznych. Zbyt ostro. To nie jest ten czas.
I można by uderzyć w inną nutę. Podsumowując finał futbolowych mistrzostw świata w Katarze. Najwyraźniej dramatyczny mecz Francja – Argentyna rozstrzygnięty rzutami karnymi rozwiał początkową złą atmosferę wokół tej imprezy. Nam, Polakom, na dokładkę pozwalając zapomnieć o goryczy naszej porażki. Grały dwie drużyny, z którymi przegraliśmy. I grały pięknie. Cała komercyjność i moralne dwuznaczności piłki nożnej zostają w takich chwilach przesłonięte logiką niemal sportowego widowiska. Czemu sam ulegam.
A jednak podzielę się inną refleksją, gorzką. Zaraz po tym finale mundialu popędziłem do teatru. Miałem bilety na Alaskę – spektakl warszawskiego Teatru Collegium Nobilium. Tam się gra spektakle dyplomowe studentów Akademii Teatralnej. I to był taki spektakl właśnie. Do teraz nie wiem, kto ten tekst napisał. Jako reżyser figuruje Radek Stępień, pojawia się też nazwisko dramaturga Konrada Hetela. Rzecz nie dzieje się w Polsce, ale w teorii może być w Polsce wymyślona – jako coś uniwersalnego.
Podobało mi się, chociaż do samego końca nie rozgryzłem intencji tajemniczego autora. Opowieść o grupce ludzi zabłąkanych w tajemniczym szpitalu, podczas śnieżycy, dotyka najpoważniejszych wyzwań cywilizacyjnych: stosunku do życia, eutanazji i aborcji, a przy okazji kryzysu wartości, w tym wiary w Boga. Czy pokazuje nam się to w tonie niepokoju kierunkiem, w jakim zmierza świat? Byłoby to sprzeczne z ideami dominującymi w naszym świecie artystycznym. Ale niektóre fragmenty brzmią naprawdę niepokojąco, posępnie, nie tak jak zwykle kwituje się na polskich scenach tak zwany postęp.
Możliwe, że autor (autorzy?) nam samym pozostawił wybór interpretacji. Przeraziło mnie jedno. Na niewielkiej widowni przeważająca część ludzi patrzących potraktowała w zasadzie cały tekst jako komedię. Śmiano się z wszystkiego. Na przykład ze sceny, w której religijna dziewczyna przekonywała dziewczynę niereligijną, aby nie zabijała swojego dziecka.
Ten tekst nie ułatwił mi odczytania podziału na tych, którzy mieli rację, i tych, co jej nie mieli. Ale mam wrażenie, że Radek Stępień i Konrad Hetel oczekiwali jednak poważniejszego podejścia do tej dziwnej opowieści. Rzecz w tym, że widzowie, zapewne często ze świata artystycznego, bo tacy przychodzą do Collegium Nobilium, nie umieją już myśleć o takich sprawach w inny sposób.
Są przyzwyczajeni do śmiania się ze wszystkiego. A kiedy padają słowa: „religia”, „ochrona życia” czy „ksiądz” (bo pojawia się też postać duchownego, który traci wiarę), nie umieją być poważni. Nie umieją być też ciekawi wobec czegoś, co nigdy nie było, a w przypadku starszych przestało być światem ich wartości.
Piszę, nie żeby się oburzać, choć źle się czułem w tej salce. Mimo to śledziłem nadal sztukę. Dziwne neopogaństwo triumfuje, to nie jest najlepsza wiadomość na święta. Przychodzi myśl, że nie ma z kim o tym nawet po tamtej stronie rozmawiać. A może jednak należy próbować? Nie na sali teatralnej, ale w naszym życiu.