Przypowieść o nieuczciwym zarządcy, który pozyskuje sobie życzliwość dłużników w niezbyt przejrzysty sposób, może niepokoić. Jesteśmy świadkami czyjejś nieuczciwości czy sprytu? Kradzieży czy mądrej inwestycji? Nie mamy żadnych podstaw, by twierdzić, że Jezus namawia do nieuczciwego postępowania, nawet jeśli pod adresem zaradnego rządcy padają słowa pochwały. Co więc kryje się za tą opowieścią?
Człowiek, który jest administratorem dóbr swojego pana, znalazł się w sytuacji kryzysowej. Może się okazać, że w niedługim czasie straci pracę i związane z nią przywileje, będzie pozbawiony źródła dochodów. Padają w jego kierunku poważne oskarżenia, że trwoni majątek oddany mu w zarządzanie. Wszystko wskazuje na to, że stracił zaufanie szefa. Jak jednak słyszymy, nie wpada w rozpacz, nie próbuje szukać winnych poza sobą, spychać odpowiedzialności na niesprzyjający los, trudne warunki, zewnętrzne zagrożenia. Przeciwnie. Zarządca potrafi dobrze ocenić swoją sytuację, zna swoje słabe strony i wie, że sam sobie nie poradzi. Mimo to nie załamuje się, ale całą swoją inteligencję, zdolności i spryt angażuje w rozeznanie dróg wyjścia z okoliczności, w jakich się znalazł. To pierwsza wskazówka dla Kościoła w kryzysie – trzeba dobrze rozeznać źródła i przyczyny trudnej sytuacji oraz realistycznie ocenić sposoby i możliwości, by z niej wyjść.
Drugi wniosek narzuca się sam, gdy zarządca w tarapatach przypomina sobie o ludziach, którzy są dłużnikami jego pana. Proponuje im zmniejszenie skali długów. Jaki ma w tym interes? Na pierwszy rzut oka – niewielki. Trudno założyć, że dzięki temu zyska przychylność mocodawcy. A jednak poprawia w ten sposób swoją sytuację, bo zaskarbia sobie wdzięczność ludzką. Wchodzi w relacje przyjaźni, dzięki którym może mieć nadzieję, że nawet jeśli straci stanowisko, to nie pozostanie sam, bo ci, którym zmniejszył dług, wyciągną do niego pomocną dłoń. Można powiedzieć, że w tej beznadziejnej sytuacji chwyta się ostatniej deski ratunku. Zmienia się jego perspektywa. Już nie upatruje źródeł życiowego powodzenia wyłącznie w dobrach materialnych. Zaczyna dostrzegać, że drugi człowiek jest ważny, ważne są więzi, wzajemna życzliwość, przyjaźń, która pomaga iść przez życie. Tam, gdzie nie ma relacji, gdzie ludzie nie są sobie bliscy, nie przejmują się wzajemnie swoim losem, trudno mówić o wspólnocie. Ona rodzi się i żyje tam, gdzie człowiek staje się dla drugiego bratem.
Jezus mówi o „synach tego świata”, którzy dla kariery, bogactwa, wygodnego życia, są w stanie poświęcić wiele starań, wysiłków, czasu i zdolności, angażując się w zdobywanie kolejnych celów. Przeciwstawia ich „synom światłości”, a więc swoim uczniom, pytając, ile oni są w stanie poświęcić, jak bardzo się mobilizują, ile potrafią dać z siebie dla tego celu, do którego zostali powołani, a więc dla Ewangelii i życia wiecznego? Popatrzmy na ludzi, którzy zabiegają o sprawy, które są dla nich ważne. Zobaczmy, ile serca wkładają, by zrealizować swoje projekty, spełnić marzenia, wypełnić plan. Czy to samo możemy powiedzieć o nas samych i naszych siostrach i braciach w Kościele? Jaka jest temperatura naszej gorliwości w zabiegach o królestwo?
Kościół, w którym nie ma żaru przepowiadania, który przestał się starać o zbawienie świata, jest martwą teorią. Kogo przekonamy do piękna i mądrości Ewangelii, jeśli gnuśniejemy w rutynie, a jedyną reakcją, na jaką nas stać w chwilach kryzysu, jest święte oburzenie, ewentualnie załamywanie rąk i narzekanie na zły świat i jego niebezpieczeństwa? Próżno upatrywać życia i sensu tam, gdzie ludzie się nie angażują, nie rzucają wszystkich swoich sił na szalę największej stawki – wiecznego życia z Bogiem. Pan mówi nam dziś: bądźcie roztropni jak synowie tego świata i inwestujcie w przyszłość. Nie chodzi o to, by naśladować ich cele i przejmować się dobrami, które są z tego świata. Chodzi o to, by walczyć o wartości duchowe z takim samym – albo jeszcze większym – żarem, determinacją i przekonaniem.