Kto jest moim bliźnim?” – pyta Jezusa uczony w Piśmie. Odpowiedź na to pytanie jest kluczem do rozumienia miłości Boga i człowieka. Pan opowiada przypowieść o kimś, kto został pobity i ograbiony przez zbójców, porzucony przez nich przy drodze. Mijają go kapłan i lewita, ale nie zatrzymują się. Ich serca są jak martwe, choć przecież pobożne. Dopiero Samarytanin, człowiek niewierzący, podchodzi do pobitego i – do głębi wzruszony jego losem – opatruje jego rany, pielęgnuje i na koniec oddaje gospodarzowi gospody, by ten czuwał nad rekonwalescentem. Który z tych trzech okazał się bliźnim dla nieszczęśnika? Takie pytanie zadaje Jezus uczonemu w Piśmie. Odpowiedź wydaje się oczywista, choć niełatwa do przyjęcia. Dobry Samarytanin stał się wzorem miłości miłosiernej, przykładem przytaczanym zawsze, gdy mowa jest o miłości wyrażanej konkretem czynu, a nie słów i deklaracji. To także symbol samego Jezusa, który przychodzi, by leczyć nasze rany winem i oliwą.
Jest to jednak również opowieść o tym, że miłość przychodzi z nieoczekiwanej strony. Współcześni kapłani i lewici są tak zajęci pielęgnowaniem i adoracją własnej gorliwej pobożności, że ich serca stają się oschłe i zamknięte na ból drugiego człowieka. Są tak zatrzaśnięci w kręgu rytuałów i przepisów, że miłość staje się dla nich martwym pojęciem, a religia – nie relacją z Bogiem i człowiekiem, ale więzieniem, do którego nie dociera światło Ewangelii.
Gdy leżymy poobijani własną słabością i grzechem, zmęczeni i bezsilni, bliscy zwątpienia i śmierci, może się okazać, że miłosierdzia nie okażą nam zawodowcy, ludzie, którzy powinni być ekspertami od chrześcijaństwa, ale ktoś, po kim zupełnie się tego nie spodziewamy, co więcej – ktoś, kto jest nam obcy mentalnie, niewierzący lub wyznawca innej religii. Czy łatwo jest przyjąć dobro od kogoś, kto wydaje się daleki, nieznany i niekoniecznie budzący zaufanie? Czy w takim człowieku, obcym, ale podchodzącym do nas z winem i oliwą współczucia i miłości, zobaczymy Dobrego Samarytanina? Kto oddaje cześć Bogu – człowiek pobożny, ale obojętny na los drugiego, czy ten, kto kieruje się odruchem serca i człowieczeństwa, choć w kościele zajmuje tylne rzędy bądź nawet trudno go tam znaleźć?
Inspirujące światło na przypowieść o miłosiernym Samarytaninie rzuca papież Franciszek, który powtarza często, że mając do wyboru Kościół poobijany, który wychodzi na ulice, i Kościół chory z powodu zamknięcia w kręgu własnych spraw, zdecydowanie woli ten pierwszy. W obrazie człowieka poobijanego i porzuconego na środku drogi możemy więc zobaczyć wspólnotę uczniów Pana. Nie jest to obraz wygodny, bo przyzwyczailiśmy się do myślenia o Kościele, który raczej przynosi lekarstwo niż lekarstwa potrzebuje. Wyobrażenie sponiewieranego, cierpiącego ciała kłóci się z takim pojmowaniem Kościoła, który jest samowystarczalny i zna recepty na wszelkie rany świata.
Ten poobijany grzechami, leżący w błocie, odrzucany i wzgardzony Kościół, wyrzekając się koncepcji samowystarczalności, doświadcza bezwarunkowej miłości Boga. To jest doświadczenie niezbędne do życia, stanowiące istotę głoszenia Ewangelii. Nie damy żadnego lekarstwa cierpiącemu światu, jeśli sami najpierw nie pozwolimy Jezusowi, by opatrzył nasze rany, wziął nas na swoje ramiona i pielęgnował z miłością. Tylko On ma moc, by podnieść nas i przywrócić do życia. Nie zrobią tego elity, zbyt zapatrzone w siebie, nie zrobią tego ludzie o oschłych sercach. Tylko Jezus, Jego czułość i opieka może nas uratować. Kto nie doświadczył miłosierdzia Dobrego Samarytanina, nie będzie umiał „iść i czynić podobnie” – nieść nadzieję, opatrywać rany, współczuć z bezsilnymi, pielęgnować bliźniego w potrzebie i w ten sposób oddawać chwałę Najwyższemu.