Logo Przewdonik Katolicki

Triumf i klęska

Szymon Bojdo
6 marca 1984 r. w klasztorze oo. Franciszkanów w Osiecznej koło Leszna, we wtorek przed Popielcem, wybuchł pożar, który rozprzestrzenił się na kościół, fot. materiały prasowe

Napięcie dramatycznych wydarzeń pomiędzy Niedzielą Palmową a Wielkanocą polega na tym, że wszystko jest do siebie niepodobne. Świat nie przypomina świata, człowiek nie przypomina człowieka, nawet Bóg jest niepodobny do Boga.

Cytat o Bogu niepodobnym do Boga znany jest miłośnikom poezji ks. Jana Twardowskiego. Pisze on w wierszu Dlatego: „że skurczyłeś na krzyżu jak czapla szyję/ za to, że umarłeś jak Bóg niepodobny do Boga/ bez lekarstw i ręcznika mokrego na głowie”. Słowa te stanowią też tytuł wyjątkowego albumu, wydanego przez Wydawnictwo Akademii Lubrańskiego, w którym na ponad stu stronach podziwiać możemy perły sztuki pasyjnej, rozsiane po różnych świątyniach Wielkopolski, ale też eksponowanych w poznańskim Muzeum Archidiecezjalnym. Swoistym komentarzem do znakomitej jakości zdjęć (autorstwa Marka Bieleckiego i Roberta Woźniaka) są poetyckie utwory właśnie ks. Twardowskiego czy też jego wielkopostne rozważania.
Książka ta może być dobrym pomocnikiem w przeżyciu Wielkiego Tygodnia, choć osobiście zalecałbym może zmierzyć się z nią przez cały przyszły Wielki Post. Autorzy przybliżyli nam rzeczywiście oryginalne dzieła sztuki i to w sensie dosłownym, bo na poszczególnych stronach możemy zapoznać się z detalami, na które w normalnym oglądzie nie zwrócilibyśmy uwagi. Treści poetyckich jest także bardzo dużo. Trudno, by tak nie było, wszak śmierć mesjasza, Jezusa, Boga, niepodobna jest do innych znanych nam śmierci. Jest to śmierć, którą wspominamy już od dwóch tysięcy lat. Twardowski ma tendencję do zaskakujących porównań – obraz Boga, który miałby umierać z ręcznikiem na głowie, po zażyciu lekarstw, pokazuje, że tak właśnie odbieramy śmierć. A to rzeczywistość, która przerasta nasze wyobrażenia, wobec której nic nie jest takie samo.

Jak absurdalnie rozpoczyna się ten tydzień, który nazywamy Wielkim! Oto do Jerozolimy przybliża się dziwny nauczyciel wędrowny z grupą swoich uczniów. Jest to Jezus z Nazaretu, wieść o nim obija się o uszy, często w zwielokrotnionych plotkach. Ponoć uzdrawia, ponoć wskrzesza umarłych, ponoć obalić ma rządy Rzymian, którzy zniewalają naród żydowski. Pod bramami miasta wsiada on na osła i wjeżdża do Jerozolimy, wśród wiwatujących tłumów – część ludzi rzuca przed nim swoje płaszcze, część gałązki palm. Czy tak powinien wyglądać triumfalny wjazd władcy? Tym bardziej, gdy wiemy o tym, co wydarzy się pod koniec tego tygodnia – już w piątek, ten który jest wiwatowany, wisieć będzie na krzyżu poza murami miasta. Ksiądz Twardowski tak pisze o tej klęsce w tekście Klęska i triumf: „Tymczasem to, co wydawało się klęską w oczach ludzi, było triumfem w oczach Boga. Sponiewierany Jezus ukazał prawdę królestwa niebieskiego, w którym najpotężniejszy jest ubogi”.
My już przyzwyczailiśmy się do tej narracji – to ubodzy są skarbem Kościoła, Kościół wybiera opcję ubogich. Jednak co to w praktyce dla nas znaczy? Czy dołączylibyśmy do wiwatów wjeżdżającego w triumfie do Jerozolimy Jezusa? Czy dołączylibyśmy do tej grupy dziwaków, wierzących, że w świecie decydujący głos może mieć dobro i miłość? Czy zostalibyśmy z nimi, gdy potężni tego świata oskarżyli ich o bunt? Czy dalibyśmy się wypluć z miasta, tak jak owo miasto wypluło Jezusa, wystawiając na pośmiewisko jego ciało za swoimi murami?
Patrzę w tych dniach na fotografię krucyfiksu z Osiecznej koło Leszna. W połowie lat 80. w oratorium klasztoru oo. Franciszkanów wybuchł pożar, który strawił wiele elementów wyposażenia. Dotknął także wizerunku Ukrzyżowanego, od którego odpadły obydwie ręce. Obecnie wiszą one w specjalnych gablotach obok krzyża. Nadpalony korpus ciała wisi więc jakby uniesiony w powietrzu. A może – jak obiekt który wznosi się ku górze i tylko przybicie stóp do deski sprawia, że nie wzlatuje on aż do samego nieba. Jest w tym wizerunku coś przerażającego i przejmującego.
Przez lata oszczędzano nam raczej widoku ciała ludzkiego dotkniętego przez śmierć. W obecnym czasie audycje informacyjne czasami już nawet nie zapowiadają, że zobaczymy drastyczne sceny – w najlepszym czasie antenowym naszym oczom jawią się zbombardowane miasta, ciała leżące na ulicy. Albo przez wiele miesięcy widzieliśmy ludzi odchodzących pod respiratorami, ich ostatnie tchnienie mogło być jedynie nagrane na telefon.
Ilość wizerunków cierpiącego Jezusa: anatomiczne pokazanie cierpiącego ciała albo wręcz przeciwnie, jakieś jego symboliczne wygładzenie, potwierdza tylko, że Pasja była ideą szalenie ważną w przeżywaniu wiary. Owszem, wciąż jest. Ksiądz Twardowski pisze często w swych wierszach o zwykłym płaczu, żalu, smutku i cierpieniu. Zatrzymało mnie jednak w jego rozważaniach o męce, że odważnie ocenia on sens cierpienia. Właściwie nie odnajduje go. „Dlaczego cierpiał? Cierpiał dlatego, że kochał. Jego cierpienie jest/ miarą miłości. Nie jest wartością samą w sobie”. Rozpoczynamy więc czas zanurzenia się w cierpieniu, którego miarą jest miłość.
Ksiądz Jan pisał także o ranach Jezusa, tych, które widzimy, ale też które pozostają niewidoczne, ukryte. Nie ma na to dogmatu, ale żyjemy przecież w czasach, w których coraz łatwiej opisać nam nie tylko fizyczne, ale i psychiczne udręki ludzi. One same w sobie nie mają jednak sensu. Dlatego Ewangelia nie kończy się ostatnim tchnieniem Jezusa, za nim jest jeszcze ciąg dalszy. Jak poetycko ujmuje to ksiądz poeta: krzyż, by miał sens, musi być otulony blaskiem słońca. To nie tylko tania metafora. Rzeczywiście, Bóg pozwala nam wytrwać nawet w najbardziej niepojętych, wydawałoby się, momentach nie do uniesienia.

Patrząc na te wszystkie krucyfiksy, zauważyłem również pewną prawidłowość. Znów chodzi o stopy Jezusa. Triumfalny wjazd Jezusa do Jerozolimy w ikonografii zazwyczaj przedstawiany jest w ten sposób, że Jezus nie siedzi, excusez moi, okrakiem na zwierzęciu. Dosiada go bokiem, tak że jego stopy są uniesione nad ziemią w jednej linii, wygodnie można by usiąść też tak, że stopy te krzyżowałyby się, kładąc prawą na lewą. Czyli dokładnie tak jak na krzyżu. Czy jest w tym jakiś związek? Może bardzo daleki – i w tej, i w tej scenie Jezus objawił swoje królowanie: w pierwszej bliższy ludzkiemu triumfowi, w drugiej odnosząc zwycięstwo poprzez pozorną klęskę. Taką siłę ma ktoś, kto mocno stąpał po ziemi, ale całym sobą pokazywał, jak nad nią się unieść, wznieść swoją duszę w niebo. Te uniesione stopy, nieco ponad ziemią, przynoszą nam dobrą nowinę (Pismo mówi o nich, że są to stopy piękne). I jakby do tych stóp możemy wznosić też nasze modlitwy.
Jedną z nich, przepiękną, zawarł w swoim wierszu Rana ks. Jan:

Rany Twej lewej stopy nie widzę na Krzyżu
przykryta stopą prawą – by nie oglądano
trudno sekretu dyskretnym dotrzymać
aniołowie na trąbkach zaraz wydmuchali
że tak się stało
do niej się modli przetrącone szczęście
kolaboranci nielegalną miłość
ten kto na starość przyszedł się wypłakać
że trudniej kochać bliźnich niż małego fiata
pobitych raną - ta której nie widać
modli się święty Józef z mokrą lilią w ręku
i sikorka bez pary co idzie spać sama.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki