Kilka dni temu udostępniłem na Facebooku informację o 33-letnim aktorze z Ukrainy Pashy Lee. Gorzki paradoks historii, Pasha mówił po rosyjsku, a korzenie miał częściowo koreańskie. Napisałem wtedy, że coraz trudniej mi się opierać uczuciu nienawiści wobec tych, którzy zastrzelili tego młodego człowieka patrzącego na mnie z fotografii.
Nie wiem o nim nic więcej. Walczył z ochotą, czy dlatego, że go zmobilizowano? Tak czy inaczej, jest jedną ofiarą Władimira Putina więcej. Kiedy siedzę nad tym felietonem, kilka ukraińskich miast jest obracanych w perzynę z niebywałą furią. Atakuje się szpitale, rozjeżdża czołgami całe rodziny, giną dzieci, podobno na wyraźny rozkaz rosyjskich dowódców. Ale też dociera coraz więcej wieści o śmierci młodych przedstawicieli ukraińskiej elity: artystów czy sportowców.
I teraz przeskok, niedawno słuchałem ciekawej audycji znakomitego aktora i reżysera Jarosława Gajewskiego w Radiu dla Ciebie. Zaprosił dwóch swoich kolegów, aktora i reżysera, aby opowiadali o teatralnych studiach w Moskwie, a przy okazji o tamtejszym życiu artystycznym. Mówili z entuzjazmem, przedstawiali ich teatry, także te z szeroko rozumianej prowincji, jako perfekcyjnie robione, żywe, będące produktem dogłębniejszej refleksji niż polskie sceny teatralne.
Słuchałem z zainteresowaniem. A jednak, choć było to przed obecną wojną, pomyślałem sobie, jak można to bogate życie kulturalne pogodzić z permanentnym stanem braku wolności? Co więcej znów narastającego braku, po krótkim antrakcie z lat 90., kiedy wydawało się, że rysują się tam jakieś kontury pluralizmu.
Teraz to pytanie nasuwa się dużo mocniej. Wiem, że są odważni Rosjanie, którzy protestują przeciw wojnie Putina. Wśród nich pojawiają się nazwiska artystów. Ale przecież obraz tamtego życia kulturalnego zakładał pewną jego masowość. Wygląda jednak na to, że przynajmniej większość konsumentów bogatej kultury rosyjskiej (a może i twórców) jest bierna albo popiera brutalność swoich władz.
Popierają, bo nie wiedzą? Ale przecież godzą się na wszystko, także na odcięcie od informacji. Pokazano rosyjską influencerkę płaczącą (dosłownie) z powodu zapowiedzi zamknięcia Instagrama. Opowiadała, jeszcze w mediach społecznościowych, że traci i dochody, i sens życia. Inna Rosjanka płakała, że nie ma gdzie jeść, bo zamykają McDonalda. Niewykluczone, że w tym drugim, ale może i w pierwszym przypadku ci płaczący (nie po mordowanych Ukraińcach, a po swoim stylu życia) obwinili, albo wkrótce obwinią, zły Zachód. Podobnie jak za drożyznę czy brak pewnych towarów i usług.
Jestem za rwaniem więzi łączących cywilizowany świat z Rosją, także wymiany kulturalnej. Ale kiedy część polskich artystów zaczęła wzywać do powstrzymywania się przed wystawianiem rosyjskich przedstawień teatralnych czy przed graniem rosyjskiej muzyki przez samych Polaków, zaprotestowałem. Przecież Czechow czy Szostakowicz to część dorobku ogólnoświatowego. Przecież ich twórczość nie propaguje rosyjskiego nacjonalizmu.
W zasadzie podtrzymuję tamten swój protest. Dlaczego jednak „w zasadzie”? Bo sam mam narastający kłopot z myśleniem o rosyjskim narodzie w kategoriach jakiejś zbiorowej odpowiedzialności. Owszem, w kilka dni po wybuchu wojny oglądałem świetne przedstawienie według jednej z powieści Fiodora Dostojewskiego, ale potem już i jego zacząłem obwiniać. Był wszak wielkorosyjskim szowinistą. Nie wspieraniu szowinizmu służyły jego wspaniałe książki, ale łapię się na pytaniu: a po której stronie byłby, gdyby żył teraz? A może znalazłby słowa usprawiedliwienia dla fanatyzmu Putina? Nic na to nie poradzę. Na razie?