Nie wiem, co z tego, co piszę w niedzielę wieczorem, będzie aktualne za kilka dni. Czy rosyjski agresor zdoła złamać Ukrainę? Może i tak. Wiem, że moja obawa co do scenariusza szybkiej i upokarzającej klęski, rozpadu tego państwa, już się nie sprawdziła.
Kiedy usłyszałem w dzień inwazji Putina polskie apele o szybkie organizowanie pomocy wojennym uchodźcom, trochę się zżymałem. Jak to, mamy ich zachęcać do ucieczki? Nie do obrony ojczyzny? Dziś nic z tych moich obaw nie zostało. Uciekają kobiety i dzieci. Nie tylko samo toczące wojnę państwo zatrzymuje mężczyzn w wieku poborowym (podkreślmy: do 60. roku życia!), ale oglądaliśmy coś niezwykłego: młodych ludzi wracających do swojego kraju z Polski. Bo chcą bronić swojej ziemi.
Przyzwyczailiśmy się do ich obecności u nas, w naszych miastach. Ale czy nie patrzyliśmy na nich z góry: jako na naród dostawców pizzy, ludzi od remontów, kelnerów czy taksówkarzy Ubera? A dziś? My Polacy chlubimy się samoorganizacją w dziele pomocy braciom Ukraińcom. I mamy do tego podstawy. Ale co powiedzieć o nich, o ich gotowości, żeby ryzykować własne życie?
Podczas pierwszej rosyjskiej agresji w 2014 r. można było odnieść wrażenie, że ukraińska determinacja jest zbyt słaba. Teraz mamy do czynienia ze świadomym swoich celów, dumnym narodem. To oni dziś przypominają Polakom i Europejczykom z Zachodu, że historia się nie skończyła. I że gotowość poświęcenia się dla własnej ojczyzny to realne zobowiązanie. Czy to nie jest także dla nas ważna lekcja, wbrew niemądrym konkluzjom popkultury?
Symbolem przełamania stereotypu słabego, niezbornego „państwa z papieru” stał się prezydent Wołodymyr Zełenski. Wszyscy patrzymy z podziwem na jego kolejne wystąpienia, na jego skromną, pozbawioną krasomówstwa, a przecież zaciętą determinację. To samo dotyczy i innych postaci ich życia publicznego, choćby boksera, a dziś mera Kijowa Witalija Kliczki. Ale przykład samego Zełenskiego jest dla mnie szczególny.
Był aktorem grającym polityka. Jego wybór na głowę państwa zdawał się triumfem totalnej tabloidyzacji tamtejszej polityki, wciąż przecież nieoczyszczonej z oligarchicznych reliktów po komunizmie, a już zmieniającej się w celebrycki spektakl. Trudno było uwierzyć, że Zełenski sprosta politycznym wyzwaniom zwykłych spokojnych czasów. Został postawiony wobec najgorszego.
Wciąż nie jestem pewien, czy go nie zmiażdżą, nie zmuszą do upokarzających ustępstw. Ale to, co już pokazał, jest wielką lekcją dla polityków z innych państw, w tym tych z najbardziej cywilizowanego Zachodu. To też jest lekcja: patriotyzmu, odpowiedzialności za swoich ludzi, ale i za godność i suwerenność swojego państwa. Niektórym ludziom zderzonym z krańcowymi zagrożeniami rosną skrzydła. To jest właśnie taka sytuacja. Jest postacią nie z groteski, jak wielu innych przywódców państwowych, a z antycznej tragedii.
Cisną się dziesiątki innych myśli, refleksji, wniosków. Stanęliśmy przecież w obliczu trzeciej wojny światowej, jak sądzę kompletnie do tego nieprzygotowani. My, Polacy na dokładkę chronicznie skłóceni, ale przecież przyzwyczajeni do sytej stabilizacji. To dotyczy całego wolnego świata. Czy mogliśmy przypuszczać, że będziemy patrzeć z podziwem na naszych sąsiadów zza wschodniej granicy?
To, że przy okazji dokonuje się wielkie dzieło pojednania dwóch narodów – polskiego i ukraińskiego – mam wrażenie tym razem definitywnie, to jeszcze jedna konkluzja. Kontekst tego pojednania jest oczywiście straszny. Ale chwytajmy to, co z tego wynika pozytywnego, i nie puszczajmy już tego. Historia dzieje się na naszych oczach, ta przez wielkie „H”.