Mijają tygodnie, a debata nie ustaje, zwłaszcza w mediach społecznościowych. Czy Facebook i inne platformy cyfrowe miały prawo „wyłączyć” odchodzącego prezydenta USA Donalda Trumpa?
Towarzyszy temu korowód paradoksów politycznych. Trump przeciwdziałał opodatkowaniu wielkich korporacji internetowych. Nie chciał też, aby wdrażano przeciw nim postępowanie antymonopolistyczne. I tak mu się odwdzięczyły… Demokraci zapowiadali podział internetowych gigantów na kilka firm, a jednak Joe Biden cieszy się ich poparciem.
Użytkownicy internetu z Polski przekładają tamten spór na własne doświadczenia. Opisują przypadki „cenzury”, jakiej poddano ich własne posty – na podstawie arbitralnych decyzji anonimowych moderatorów. Pewien poważny profesor historii skarży się, że zdjęto mu facebookowy wpis, bo dołączył do niego link z jakąś opinią sztabu Trumpa. Na to inny historyk oznajmia, że Facebook to przecież prywatna firma i może zrobić, co chce, jeśli użytkownicy zgodzili się przestrzegać jego regulaminu.
Padają porównania do gazet. Czy naczelni nie decydują, co zamieszczać, a czego nie? Czy nie mają prawa odmówić publikacji tekstu, który uważają za manipulatorski czy niemoralny? Rzecz w tym, że ta analogia nie jest przekonująca. Facebook czy Twitter to nie są środki komunikacji prezentujące własne stanowisko. Powołano je po to, aby pośredniczyć w komunikacji obywateli. Czy mogą jej odmawiać, powiedzmy, z powodów politycznych – bo kogoś lubią, a kogoś nie? Czy mogą, jak zrobił to początkowo Facebook, blokować film o cierpieniach dzieci podczas II wojny światowej, z uzasadnieniem, że to materiał polityczny? – skoro każdego dnia na ich stronach roi się od politycznych filmów i opinii?
Zwłaszcza biorąc pod uwagę quasi-monopolistyczną pozycję tych firm, nasuwa się myśl o jakiejś regulacji ich usług. Tak jak nie można kogoś nie wpuścić do prywatnej knajpy z powodu uprzedzeń wobec danej grupy narodowej, społecznej czy politycznej, bo uznaje się to za dyskryminację, tak nie powinno się na coś podobnego pozwalać w internecie.
Politycy polskiej prawicy przygotowali już nawet odpowiedni projekt ustawy. Obrońcy racji Facebooka i Twittera kontrargumentują, że przecież nadużycia w internecie są czymś codziennym. Że podejmowane są hejterskie kampanie, że podaje się fakenewsy. Że często robią to płatni trolle. Trudno te racje lekceważyć. Więc regulacja prawna usług w sferze internetowej komunikacji powinna być maksymalnie precyzyjna, przewidująca różne sytuacje. Trudno takie prawo napisać. Ale jeszcze trudniej, powiedzmy z Polski, takie prawo egzekwować. Konieczne byłyby wspólne regulacje europejskie czy światowe. I tu pojawia się kłopot.
Politycy większości państw Unii Europejskiej boją się sytuacji, w której wielkie korporacje są od nich silniejsze i mogą ich dowolnie cenzurować. Ale na razie odbierają takie zagrożenia jako teoretyczne. Ostrza facebookowych wewnętrznych regulacji i facebookowej praktyki uderzają głównie w prawicę, tę uznawaną za skrajną. Antysemickie wpisy bywają zdejmowane. Antyreligijne – już niekoniecznie, nawet gdy są drastyczne i wulgarne. Ten brak symetrii polityków z wielu państw niespecjalnie razi. Przyzwyczaili się, taka sytuacja jest dla nich wygodna. Mamy do czynienia z jedną z chorób współczesnej cywilizacji. „I co nam zrobicie?” – zdają się mówić urzędnicy internetowych firm.
Niewiele, zwłaszcza że konkurencyjne przedsięwzięcia okazują się liche technologicznie. Facebook swoją potęgę budował latami. Samo marzenie o „prawicowym Facebooku” pokazuje, jak trudno jest organizować rozmowę, w której będą uczestniczyć na równych prawach ludzie z różnych ideowych bajek.