W dwa tygodnie po wybuchu wojny, której wówczas z oczywistych przyczyn nie nazywano „pierwszą światową”, lecz „wielką”, głównodowodzący armii rosyjskiej, wielki książę Mikołaj Mikołajewicz, wydał odezwę, w której zapowiadał: „pod tym berłem [carskim] odrodzi się Polska, swobodna w wierze, języku i samorządzie”. Wielki książę był kuzynem władcy Rosji Mikołaja II, ale kontrasygnaty samego cara na odezwie nie było. To osłabiało wymowę dokumentu, zresztą i tak niezbyt konkretną. Ostatecznie niebawem, w obliczu klęsk armii rosyjskiej na froncie zachodnim, Mikołaj Mikołajewicz został odwołany.
Mimo wszystko sprawa polska znowu pojawiła się w oficjalnej narracji Petersburga i już nie można było udawać, że nic się nie stało. W miarę upływu frontowych miesięcy i upadku iluzji – zarówno w Petersburgu, jak i w Berlinie – że wojnę tę będzie można wygrać błyskawicznie, w obu cesarskich kancelariach gorączkowo poszukiwano biegunowo sprzecznych rozwiązań, które zasiliłyby dwie walczące ze sobą armie masą polskiego rekruta, bez konieczności deklarowania niepotrzebnych ustępstw.
Licytacja Petersburga, Berlina i Wiednia
Niemcy, które w udanej kampanii zawładnęły ziemiami Królestwa Polskiego, początkowo nie miały z tym większych problemów. W perspektywie najbliższego sąsiedztwa od wschodu ich horyzonty wyznaczał plan, opracowany w sztabie niemiecko-pruskiej armii, według którego po wygranej wojnie powołane zostanie „państwo buforowe”. Jego obszarem miała być Kongresówka, wszakże okrojona o gubernię suwalską oraz przylegające do Rzeszy skrawki pogranicza. Jako języki urzędowe takiego terytorialnego ogryzka funkcjonować miałyby, na równych prawach, polski oraz jidysz, jako że w miastach i miasteczkach kraju nad środkową Wisłą duży procent stanowiła ludność żydowska.
Rosjanie też nie próżnowali. W końcu propolskim politykom na carskim dworze udało się przekonać Mikołaja do idei powołania politycznego tworu pod nazwą „Polska”. Wznowiony po dziesięcioleciach sejm w Warszawie otwierałby, z carskiej łaski, sam monarcha, ewentualnie jego gubernator. Jednak takie plany, jak określił to jeden z ojców tej koncepcji, były zaledwie „początkiem umowy samorządowej”, w żadnym zaś wypadku odrodzeniem wizji unii równoprawnych podmiotów, Petersburga i Warszawy.
Najdalej w tym kierunku szli stratedzy trzeciego dworu cesarskiego, w Wiedniu, który związany był wojennym sojuszem z Berlinem. Tenże jednak fakt stopował jakiekolwiek śmielsze pomysły w kwestii polskiej. Nie można było bowiem np. postawić oczywistego dla Polaków wniosku, by w przyszłym „samorządzie” polskim znalazł się chociażby Poznań, który był przecież częścią państwa pruskiego. Polskie koncepcje Wiednia szybko więc wypadły z obiegu.
Coraz mocniejsze karty na stole
Artykuł ten koncentruje się na walce dyplomatycznej, nie zbrojnej, do której zwyczajowo ogranicza się przeważająca większość rocznicowych wspomnień. Nie można jednak, nawet w tym porządku, nie wspomnieć o bitwie pod wsią Kostiuchnówka na Wołyniu, gdzie latem 1915 r. polskie Legiony, walczące u boku Niemiec i Austrii, powstrzymały rosyjską kontrofensywę. W Berlinie i Wiedniu przekonano się, że polska siła militarna, podlana sosem politycznej zachęty, może być rozstrzygającym czynnikiem frontowych zmagań. Zarzucono więc pomysł „Judeopolonii”, jak złośliwie nazywano nad Wisłą dotychczasowy projekt pruskiego sztabu. W otoczeniu cesarza Wilhelma II stało się oczywiste, że na stole sprawy polskiej powinna pojawić się mocniejsza karta.
5 listopada 1916 r. wojenni gubernatorzy, warszawski – Prusak Hans von Beseler, oraz lubelski – Austriak Karl Kuk wydali w Pszczynie proklamację zapowiadającą odrodzenie Królestwa Polskiego, pozostającego w strategicznej „łączności” z Berlinem oraz Wiedniem. Sam akt, choć również niezadowalająco konkretny, znacznie podnosił poziom licytacji o sprawę polską. Bo nagle odezwali się przeciwnicy, zaniepokojeni, że oto „mocarstwa centralne” wyrwą im z ręki polski atut. To dopiero wówczas przyszła pora na kolejne deklaracje Rosji, Wielkiej Brytanii i Francji, w których wzajemnie się zapewniano, że Europa przyszłości nie będzie mogła się obyć bez jakiejś formy polskiego państwa. Kwestia polska naprawdę dopiero wtedy stała się stałym elementem wizji urządzenia powojennego świata. Ukoronowaniem tego procesu miało być słynne orędzie prezydenta USA Wilsona ze stycznia 1918 r., w którym zapowiadał on, w zgodzie z zasadą samostanowienia, odrodzenie niepodległego państwa polskiego.
Polska armia jako atut w grze
Ważnym, wręcz kluczowym elementem tej rozgrywki była zgoda na powołanie polskiej armii. Z niemieckiej strony zawdzięczamy to Beselerowi, który rozumiał znaczenie Polaków jako dobrowolnych sojuszników Niemców – z naciskiem na słowo „dobrowolny”. Ilustracją tej zmiany nastawienia może być fakt powołania na stanowisko naczelnika „referatu wojny” w Radzie Stanu, tymczasowym organie zarządzającym Królestwem, faktycznego lidera Legionów, Józefa Piłsudskiego.
Ten śmiały krok, jak to zwykle bywa, potknął się jednak o przegrodę realnych możliwości. Nie tyle na polu technicznych warunków mobilizacji – te bowiem były zapewnione – ile w przestrzeni walki o polskie serca. Zdecydowana większość Polaków, i to w każdym zaborze, przekonana była już wówczas, że nie może być innego sprawiedliwego rozwiązania krwawej wojny niż Polska w ten czy inny sposób połączona z terytoriów trzech zaborów. A o tym Berlin, nawet przekonany liberalnymi argumentami Beselera, nie chciał w ogóle słyszeć. Skończyło się to odmową przysięgi ze strony polskich rekrutów na wierność kajzerowi oraz internowaniem Piłsudskiego w Magdeburgu. Jeden Władysław Studnicki konsekwentnie debatował z Niemcami nad ustaleniem polskiej granicy na Dźwinie i Berezynie, za cenę rezygnacji z Poznania i Gniezna, ale i on niebawem został z Rady Stanu usunięty. Analogiczna rozgrywka, o czym już mniej się pamięta, toczyła się w Rosji. Zygmunt Wielopolski, wnuk słynnego margrabiego Aleksandra z czasów powstania styczniowego, wydębił u najwyższych czynników zgodę na utworzenie polskiej armii, która po wygranej przez Rosję wojnie stanowić by miała zbrojną podporę polskiego państwa. Był to już jednak przednówek rewolucji, po wybuchu której polskie siły zbrojne w Rosji tworzono, ale już praktycznie bez rosyjskiej kontroli.
Bingo! Czyli niepodległość
Dalej wydarzenia potoczyły się już na zasadzie lawiny. Jesienią 1917 r. powołana została w Warszawie Rada Regencyjna, która miała rządzić Polską aż do ustanowienia odpowiedniego monarchy. W jej skład wchodziły osoby obdarzone wśród polskiego ogółu niekłamanym autorytetem, choć prezentujące tylko zachowawczą stronę polskiej sceny politycznej – prymas Aleksander Kakowski oraz ziemianie Zdzisław Lubomirski (prezydent Warszawy) i Józef Ostrowski.
Był to już okres, w którym dla wszystkich, nie tylko dla Polaków, powołanie suwerennego polskiego państwa było rzeczą oczywistą. Kwestią pozostawało tylko – kiedy to się stanie, ale czas liczono tu nie na lata, lecz miesiące. Po przeciwnej stronie frontu książę Lwow, pierwszy szef rosyjskiego Rządu Tymczasowego, powstałego w wyniku rewolucji i obalenia caratu, od razu zadeklarował akceptację dla takiego państwa, dodając (było to już po deklaracji Wilsona), że będzie ono owocem zasady samostanowienia.
Ale podobne w tonie oficjalne wypowiedzi były wtedy w zasadzie już tylko dodatkiem do równi pochyłej, na końcu której widniał punkt „niepodległość”. Gdy jesienią 1918 r. załamał się państwowy porządek Niemiec i Austro-Węgier, 11 listopada Polska wreszcie „wybuchła”. W trzy dni później członkowie Rady Regencyjnej, w pokoju i zgodzie, przekazali formalne uprawnienia władzy Józefowi Piłsudskiemu, ogłoszonemu niebawem Tymczasowym Naczelnikiem Państwa. Dalszy bieg wypadków to już historia „normalnej”, niepodległej Polski, którą wszyscy znamy.
Spełniło się więc życzenie wielu Polaków, którzy choć doraźnie walczyli po różnych stronach frontu, w ciągu tych krytycznych czterech lat faktycznie działali na rzecz jednego, wspólnego celu.