Zawsze wydawało mi się, że ta scena miała w sobie coś z groteski, coś z ducha Monty Pythona. Wyobraźmy sobie listopadowy poranek, sale zamku królewskiego w Warszawie. Tłum cywilów i wojskowych, i orkiestra wojskowa przyodziana w pruskie uniformy z charakterystycznymi, zwieńczonymi szpikulcami hełmami zwanymi Pickelhaubami. Jeden z wojskowych czyta głośno po niemiecku tekst, który chwilę później zostaje powtórzony po polsku przez innego żołnierza, też odzianego w mundur kawalerii pruskiej. Pojedynczy głos krzyczy: „Jego cesarska mość Wilhelm, niech żyje!”. Tłum odpowiada anemicznymi wiwatami. Ktoś krzyczy: „Niech żyje Poznań”. I wtedy orkiestra zaczyna grać, miarowo, po prusku, porządnie i nie za szybko, tak jak zwykła wykonywać cesarski hymn Heil dir im Siegerkranz czy Wacht am Rhein – tym razem nad placem Zamkowym brzmią jednak nuty Mazurka Dąbrowskiego, a później Boże coś Polskę. Za chwilę na maszt flagowy wspina się sztandar w znanych nam kolorach, niestety czerwony jest u góry, a biały na dole.
Ta scena nie pochodzi ze scenariusza teatru absurdu, miała bowiem miejsce w rzeczywistości. Był 5 listopada 1916 r., w ten sposób ogłaszano akt powołania Królestwa Polskiego sygnowany przez dwu cesarzy: niemieckiego – Wilhelma II i austriackiego – Franciszka Józefa.
Polski Wehrmacht
Wbrew groteskowej scenerii moment był ważny, pod wieloma względami przełomowy. Dwa państwa zaborcze deklarowały odrodzenie polskiej państwowości, ułomnej i niesuwerennej, ale rzeczywistej. Nareszcie polskie dążenie do niepodległości znajdowało wyraz w polityce któregoś z ważnych aktorów tego wielkiego dramatu, który rozgrywał się od ponad dwu lat.
Rok 1916 był niezwykle ciężki i wyczerpujący dla wszystkich państw uczestniczących w wojnie. Wielkie, tytaniczne starcia na froncie zachodnim pochłonęły miliony ofiar i wyczerpywały siły walczących stron. Bitwa pod Verdun i rzeź nad Sommą były maszynką do mięsa chłonącą rzesze młodych mężczyzn, niszczącą całe pokolenia Francuzów, Anglików i Niemców. Coraz wyraźniej widać było zwiastuny wyczerpania. Od ponad roku ziemie polskie były kontrolowane przez wojska państw centralnych: Niemiec i Austrii, po ponad stu latach Rosjanie musieli opuścić Warszawę, Łódź, Białystok, Lublin i pozostawić je Niemcom i Austriakom. Na tych terenach wciąż zamieszkiwały miliony ludzi, można było spośród nich sformować wojsko i rzucić je na front, wepchnąć w nienasyconą paszczę wojennej machiny, podtrzymać słabnący potencjał ludzki i materialny.
Jeśli jednak Polacy z byłego zaboru rosyjskiego mieli wspomóc wysiłek militarny państw centralnych, to trzeba było kupić ich lojalność, zachęcić, udowodnić, że walka u boku Niemiec i Austrii ma sens. Takie było źródło pomysłu ogłoszenia Aktu 5 listopada: dajmy Polakom namiastkę państwowości, a oni pójdą walczyć u boku swych dobroczyńców.
Konkretów w cesarskiej proklamacji nie było zbyt wiele: granice miano określić po wojnie, wspominano o ustroju dziedzicznej monarchii konstytucyjnej, ale nie powoływano żadnych suwerennych organów władzy. Energicznie przystąpiono natomiast do tworzenia wojska, które miało walczyć u boku armii niemieckiej i austriackiej. Skądinąd niezbyt szczęśliwie nazwano je „Die polnische Wehrmacht”. Mało kto widział w tym wszystkim więcej niż tylko manipulację, która pozwoli na wyciągnięcie z ziem polskich „mięsa armatniego” potrzebnego na frontach wielkiej wojny.
Mitteleuropa
Cesarska proklamacja była jednak wyrazem zamiarów głębszych, bardziej strategicznych. Była elementem planu, który dotyczył całego regionu Europy Środkowo-Wschodniej, planu znanego pod nazwą „Mitteleuropa”.
Aby wniknąć w jego istotę, powinniśmy wziąć pod uwagę fakt dziś już niemal zapomniany. Otóż ziemie Polski centralnej z Warszawą włącznie znalazły się w XX w. pod okupacją niemiecką dwukrotnie: w latach 1939–1945, o czym wszyscy pamiętamy, oraz w latach 1915–1918. Tamta okupacja zatarła się już w pamięci i mało kto zdaje sobie sprawę, że była ona diametralnie różna od tej z czasów II wojny światowej. Niemcy nie stosowali wówczas masowego terroru, Warszawa nie znała łapanek, rozstrzeliwań, nikt nie upokarzał Polaków, nie głosił ideologii wyższości rasowej. Okupanci niemieccy i austriaccy eksploatowali teren byłego zaboru rosyjskiego pod względem ekonomicznym – wycięli sporą część Puszczy Białowieskiej, przetapiali kościelne dzwony, ale nie dążyli do eksterminacji Polaków. Niemiecki generał-gubernator Hans von Beseler rezydujący na warszawskim zamku w niczym nie przypominał Hansa Franka. Był pruskim junkrem i konserwatystą wyznającym zasadę „Co raz pruskim się stało, pruskim powinno pozostać”, dalekim wszelako od nazistowskiego ideologicznego obłędu. Ówczesne cesarskie Niemcy nie dążyły do zdobycia „przestrzeni życiowej” i całkowitej eliminacji narodów i państw wschodniej Europy. Przeciwnie – pragnęły na odebranych Rosji ziemiach Ukrainy, Białorusi, Polski, Litwy, Łotwy i Estonii budować wspólnotę podporządkowanych sobie organizmów państwowych.
Te nowe państwa miałyby posiadać formalną suwerenność, ale pozostawałyby w stanie zależności od Niemiec, stanowiąc bufor obronny wobec Rosji, zaplecze surowcowe i ludzkie; byłyby również odskocznią dla niemieckiego kapitału na Wschód. Friedrich Naumann, niemiecki geopolityk, nazwał ten środkowoeuropejski blok „Mitteleuropą”, a prof. Janusz Pajewski, wybitny poznański historyk – „niemiecką wspólnotą narodów”, przez analogię do brytyjskiego Commonwealthu. Takie plany skłaniały Niemców do popierania niepodległościowych aspiracji ludów Europy Środkowo-Wschodniej. Zalążki państwowości ukraińskiej, litewskiej, białoruskiej i, jak widzimy, również polskiej rodziły się podczas I wojny światowej z aprobatą, a nawet z inicjatywy Niemiec.
Rozczarowanie
„Niemiecka Polska” nie budziła jednak entuzjazmu Polaków. Większość społeczeństwa widziała w niej twór ułomny, niespełniający narodowych aspiracji. Nawet ci, którzy stawiali w tej wojnie na orientację proniemiecką, szybko się rozczarowali. Józef Piłsudski, który początkowo zaangażował się w tworzenie armii owego państewka, już pół roku później zrozumiał, że nie tędy droga.
Mało kto dziś pamięta o dacie 5 listopada 1916 r., nikomu zapewne nie przyszłoby do głowy świętować jej rocznicę. Sprawa nie jest jednak tak oczywista. Historia pokazuje, że niejednokrotnie skutki działań daleko odbiegają od zamiarów tych, którzy je inicjowali. Tak było również w przypadku następstw manifestu obu cesarzy. Struktury i instytucje państwa, które zaczęto tworzyć okazały się niezwykle użyteczne. Kiedy dwa lata później otrzymaliśmy szansę budowania państwowości zupełnie suwerennej, można było je wykorzystać. Urzędy, system prawny, administracja, szkolnictwo – tworzone były już wcześniej. Łatwiej było w ten sposób po 11 listopada 1918 r. budować zręby państwa.
Najważniejszą i najmniej spodziewaną konsekwencją Aktu było jednak nadanie polskiej sprawie wymiaru międzynarodowego. Właśnie on uruchomił wreszcie mechanizm, który uczynił z polskich marzeń realny przedmiot międzynarodowej rozgrywki.
Licytacja mocarstw
Największym problemem, z jakim musieli się liczyć Polacy przed wybuchem I wojny światowej, było to, że ich dążenia i ambicje pozostawały na dalekim uboczu wielkiej europejskiej polityki. Właściwie żadne z europejskich mocarstw nie widziało potrzeby uwzględniania polskich interesów w swych koncepcjach i celach. W oczywisty sposób myślały tak państwa zaborcze. Ale również Francja i Wielka Brytania, na które wielu Polaków liczyło, skłonne były uznawać, że kwestia polska jest wewnętrzną sprawą Niemiec, Austri, a szczególnie sojuszniczej Rosji. Po cóż było drażnić rosyjskiego alianta podnoszeniem polskiej sprawy? Dopóty dopóki była Rosja siłą angażującą sporą część niemieckiej i austriackiej potęgi, Zachód nie widział w tym żadnego interesu. Akt 5 listopada przerwał to milczenie, uruchomił wręcz swego rodzaju licytację, której przedmiotem była lojalność polskiego społeczeństwa.
Niemcy i Austriacy zgłosili ofertę państwa niewielkiego, obejmującego zaledwie część ziem dawnego zaboru rosyjskiego. Wyśmiewano się niegdyś z wizji Piłsudskiego: „Niechby Saska Kępa, byle niepodległa”, niemieckie Królestwo Polskie miało być niewiele większe od owej symbolicznej „Saskiej Kępy” i do tego niesuwerenne.
Rosjanie, pomni na niedawne (opisywane w jednym z poprzednich tekstów niniejszego cyklu) akty sympatii okazywane im przez polskie społeczeństwo w Warszawie i innych miastach Kongresówki, uznali, iż należy przebić ofertę państw centralnych. Zaledwie kilka tygodni po Akcie 5 listopada car Mikołaj II ogłosił tzw. noworoczny rozkaz do żołnierzy armii i floty rosyjskiej. Znalazła się w nim obietnica „utworzenia wolnej Polski ze wszystkich trzech dzielnic”, oczywiście pod berłem cara – państwo też niesuwerenne, ale jednak duże, łączące wszystkich Polaków.
Na ofertę Zachodu trzeba było nieco poczekać. Dopiero gdy Rosja, po przewrocie bolszewickim opuściła szeregi państw walczących, prezydent USA Woodrow Wilson w przemówieniu wygłoszonym 8 stycznia 1918 r. wypowiedział pamiętne słowa o potrzebie odbudowy „niepodległego państwa polskiego na terytoriach zamieszkanych przez ludność bezsprzecznie polską, z wolnym dostępem do morza”.
I tak w nieco tylko ponad rok od Aktu 5 listopada wszystkie walczące strony zadeklarowały w sprawie polskiej wolę zmiany sytuacji trwającej od ponad stulecia.
Fiasko
Wróćmy na koniec do osoby Hansa Hartwiga von Beselera, niemieckiego generał-gubernatora Warszawy, inspiratora i entuzjasty Aktu 5 listopada. Jest on przykładem niemieckiego polityka, którego nieczęsto spotykamy w tamtej epoce, polityka dostrzegającego potrzebę istnienia polskiego państwa i nieokazującego pogardy wobec Polaków. „W obliczonym na chłodno niemieckim interesie leży utworzenie Polski silnej, zadowolonej i niepodległej z własną armią”, powiadał.
Nie potrafił pojąć, dlaczego polskie społeczeństwo nie przyjęło tej wielkodusznej oferty z entuzjazmem, dlaczego młodzież nie ruszyła do ochotniczego zaciągu do wojska, którego widział się dowódcą. Coraz wyraźniej widoczne polskie dążenie do pełnej suwerenności nawet on, bez wątpienia sympatyzujący z polskimi aspiracjami, uważał za nierozsądne. „Gdyby Niemcy wyszli z Polski i odbudowę państwa oddali w ręce samych Polaków, doprowadziłoby to do anarchii”, dowodził. Na te słowa odpowiedział rektor Uniwersytetu Warszawskiego prof. Józef Brudziński: „Państwa centralne mówią, że chcą Polski silnej i zadowolonej. Taką nie będzie Polska bez Poznańskiego i Galicji. (…) Niepodległość nie została nam podarowana z łaski cesarzy, ona została nam zwrócona”.
„Niemiecka Polska” była efektem racjonalnego i przemyślanego projektu tworzonego przez tych Niemców, którzy posiadali wiele dobrej wobec nas woli, przyniosła nam istotne, choć nie zawsze zamierzone, korzyści. Nie mogła się jednak udać, gdyż jej twórcy i propagatorzy nie potrafili się wyrzec poczucia wyższości i paternalizmu zakładającego naszą cywilizacyjną i kulturową niedojrzałość. Beseler, jak wielu przyjaznych Polsce Niemców, widział swoją rolę, jako dobrego pasterza, który doprowadzi niesforne polskie stado do bezpiecznej zagrody. Zapewne również dlatego „niemiecka Polska” pozostała tylko nieukończonym projektem.