Był Ksiądz mówcą II Kongresu Duchowości Młodych, który odbył się pod koniec września w Krakowie. O czym Ksiądz mówił?
– Organizatorzy zadali mi temat „Eucharystia nie tylko odstana”. Tak się złożyło, że dobrze wiem z doświadczenia, co to znaczy „odstać” Mszę. Jako student I roku geodezji, niezbyt wierzący, pojechałem na obóz adaptacyjny do Małego Cichego. Był rok 1983, zależało mi na kontakcie z podziemiem antykomunistycznym. Dopiero na miejscu okazało się, że obóz jest pobożny. Żeby się wkręcić w podziemie, postanowiłem chodzić na Msze Święte. Odstałem je. Nie mogłem uwierzyć, że oni biorą to wszystko tak serio!
Sami z siebie, bez przymusu…
– To było dziwne. Czasem zaglądałem do kościoła, ale zawsze mi się wydawało, że wszyscy chodzą, bo tak trzeba, bo taka jest tradycja itd. Na obozie spotkałem ludzi, którzy na poważnie wierzyli.
Mimo tego, że w kościele bywałem rzadko, w dzieciństwie miałem krótki czas ożywienia religijnego. Kiedy już szedłem na Mszę, stałem w zakrystii pod zegarem. Strasznie się tam nudziłem. Ostatnie 10-15 minut to była męka. Na szczęście księża w diecezji poznańskiej odprawiali Msze krótko: 40 minut z kazaniem. Aż kiedyś ksiądz powiedział, że w niebie będzie niekończąca się liturgia…
O rety! (śmiech)
– Uznałem, że wolę nicość niż takie niebo. Przestałem chodzić do kościoła.
Dziś takie niebo rozdzierałyby kłótnie: Msza trydencka czy posoborowa?
– Dla „trydentów” to oczywiste, że trydencka. Dla postępowców, że posoborowa (śmiech).
Kiedy nastąpił przełom?
– Pracowałem później w radiu. Audycje miałem w czwartki wieczorem. O godz. 20.00 była Msza za ojczyznę. Chodziłem na nią, a właściwie tylko na kazania. Ksiądz „dowalał” komunie i to było fajne. Był jednak inteligentny. Mówił o Panu Bogu jako Kimś. Dla niego to była Osoba. I podkreślał, że przyszliśmy się spotkać nie tylko z Bogiem, ale też z ludźmi. Było to bliskie temu, czego uczył mnie – niewierzący – ojciec.
???
– Jako mały chłopiec załapałem się na pierwsze piątki miesiąca. Kiedyś tata mnie zapytał: „Dokąd idziesz?”. Ja: „Do kościoła”. On: „Po co?”. Ja: „Do spowiedzi”. On: „Ciekawe… A przeprosiłeś mamusię?”. Ja: „Nie”. Kazał przeprosić. Już miałem wyjść, kiedy tata znowu: „Babcię przeprosiłeś?”. Ja: „Nie”. On: „Idź babcię przeprosić”. Potem siostrę, sąsiadkę… Ojciec mi tłumaczył: „To nie jest tak, że pójdziesz sobie do konfesjonału, po ciemku pozałatwiasz wszystko z Panem Bogiem i będzie ok. Są jeszcze ludzie. Ludzie są ważni”.
Nie wiem, co sąsiadka myślała, ale w każdy kolejny z dziewięciu pierwszych piątków miesiąca pukałem do jej drzwi. Otwierała. Ja mówiłem: „Przepraszam!”. I uciekałem. Ojciec nastawiał mnie na ludzki wymiar wiary. Myślę, że on jest w Eucharystii szalenie ważny. To mnie do niej przyciągnęło. Eucharystia jest nie tylko skierowana ku Bogu, wertykalnie, ale też ma wymiar horyzontalny. Jesteśmy tam z braćmi i siostrami.
Z badań wynika, że młodzi oczekują od księży duchowości i autentyczności. Eucharystia nieodstana jest po prostu autentyczna. Tak jak spowiedź nieodpukana, bierzmowanie nie tylko zaliczone itd. Jak, z Księdza obserwacji, zmienia się stosunek młodzieży do Kościoła?
– Jeżdżę z rekolekcjami i widzę, że młodzi zniknęli dziś z kościołów. Jeśli są, to stoją w zakrystii, z zeszycikami, zbierając podpisy do bierzmowania. Na ich twarzach widzę zażenowanie, wściekłość, upokorzenie tym, że muszą to robić. Tę pustkę mamy trochę na swoje życzenie. Przymus nie ma sensu. Takie są efekty założenia, że wszyscy muszą być bierzmowani.
To, czego młodzi potrzebują od Eucharystii, to Tajemnica. Bóg się odsłania, ale tylko po części. Mają pragnienie pewnego dostojeństwa, dobrze rozumianej celebry. Nie spowszednienia. Bóg jest bliski i czuły. Ale spotkanie z Nim, jak spotkanie z przyjacielem, powinno być celebrowane.