I równocześnie się niepokoję. Moim zdaniem zwycięski film, ciekawy i ładnie nakręcony, nie jest na miarę głównej nagrody, tzw. Złotych Lwów. Końcowy entuzjazm wokół niego był entuzjazmem wokół tematyki ludzi LGBT, a nie artystycznej klasy dzieła. Ale mój niepokój dotyczy także czegoś innego.
Film w teorii zachęca do dyskusji. Mam jednak wątpliwości, czy do niej prowadzi. Czy nie jest przejawem swoistego moralnego szantażu, perswazji nacechowanej brakiem zrozumienia, czym jest religia. To opowieść o autentycznym, żyjącym na wsi artyście (pierwowzór bohatera Daniel Strycharski przyjechał do Gdyni z filmową ekipą), który upiera się, że można być i katolikiem, i czynnym gejem. On sam ma romans z miejscowym chłopakiem, a też broni dziewczyny, która z kolei próbuje żyć w realiach tej wsi „po lesbijsku”, co kończy się jej samobójstwem.
Nie wiem, czy prawdziwa historia wyglądała dokładnie tak (ktoś spytał, skąd w jednej wsi aż tylu przedstawicieli LGBT). Scenariusz nie jest precyzyjny w oddaniu realiów. Daniel (w tej roli Dawid Ogrodnik) niby jest zakorzeniony w miejscowej społeczności, a jednak skarży się na prześladowania. Nie znamy kulis odrzucenia dziewczyny. Przyjeżdżający z zewnątrz artysta, grany przez Jacka Poniedziałka, wygłasza tyrady o masowych samobójstwach ludzi LGBT, co wydaje się przesadą.
Są momenty, kiedy autorzy filmu zdają się wyposażać drugą stronę, ową wiejską zbiorowość, w jakieś racje. Czym bliżej końca filmu, tej symetrii jest jednak coraz mniej. Daniel miota się między tożsamością katolicką i gejowską. Samo to miotanie się jest tematem ciekawym i autentycznym. Ksiądz zaleca mu podczas spowiedzi wybór samotności, bo przecież nie same skłonności są grzechem. Dodam, że Kościół katolicki stawia podobne wymagania ludziom heteroseksualnym, żądając od nich powstrzymania się od seksu poza małżeństwem. Różnica jest taka, że geje czy lesbijki nie mogą wziąć ślubu. Ale chrześcijańska etyka seksualna jest generalnie surowa.
Czy takie podejście, taka nauka wytrzymają próbę czasu? Nie wiem. Wiem, że nie da się reformować religii filmem. Przy aplauzie wystrojonych na festiwalowej gali celebrytów, przekonanych, że niosą misję cywilizacyjną katolickiej ciemnocie. Jeśli ktoś traktuje religię jako coś więcej niż zbiór rytuałów i sentymentów, chyba nie powinien do czegoś takiego dążyć. Tak zaś można odczytać finał filmu Wszystkie nasze strachy.
No a w takiej sytuacji dialog będący w teorii celem filmu zmienia się w monolog. Reżyser obwieścił na gali, że miłość gejowska nie jest obrazą uczuć religijnych. Ale to bardzo nieprecyzyjne. Nie chodzi o obrazę uczuć, a po prostu o grzech. Pojęcie niemodne, potępiane, drażniące. Nie będę podejmował debaty, co ja sądzę o tym grzechu. Wydaje się, że próba zewnętrznej rewizji norm religijnych ma w sobie coś infantylnego. I że ideologii LGBT, która istnieje, nie da się pogodzić z katolicyzmem czy chrześcijaństwem. Jeśli ktoś taką zgodę zadekretuje, będzie ona sztuczna. Będzie tworzeniem całkiem nowego Kościoła potrzebnego, żeby usprawiedliwiać nową obyczajowość.
Można rozmawiać o tolerancji, o zrozumieniu. Ale Daniel Rycharski po prostu chce być katolikiem i gejem, więc tolerancja mu nie wystarczy.