Logo Przewdonik Katolicki

Nie wystarczy być blisko

bp Damian Muskus
ilu. Agnieszka Robakowska/PK

Kto jedno z tych dzieci przyjmuje w imię moje, Mnie przyjmuje (Mk 9, 30–37)

Jezus wraz z najbliższymi uczniami przemierza Galileę. W drodze mówi im o najbliższej przyszłości, zapowiada – po raz kolejny – swoją mękę i śmierć, ale także zmartwychwstanie po trzech dniach. Jaka jest reakcja tych, którzy byli Jego wiernymi towarzyszami, słuchali Jego nauk i wielokrotnie byli świadkami czynionych przez Niego cudów? Nie rozumieją, o czym mówi Nauczyciel. Więcej – boją się Go pytać o bliższe wyjaśnienia. Nie świadczy to najlepiej o ich zaufaniu do Mistrza, za którym przecież poszli kiedyś bez wahania.
To jednak nie koniec. Po tym, jak usłyszeli od Pana zapowiedź śmierci i zmartwychwstania, uczniowie sprzeczają się między sobą o to, który z nich jest największy. Można odnieść wrażenie, że słowa Jezusa uznali za mało istotne. Ich ambicje, kariera u boku Nauczyciela, rywalizacja o pierwszeństwo okazały się ważniejsze. Zapytani wprost przez Jezusa, o czym rozmawiali, nie odpowiedzieli Mu. Jakby nie wiedzieli, że On zna ich serca! Pan udziela im odpowiedzi na pytanie, którego Mu nie postawili głośno. Ta odpowiedź jednak nie jest po ich myśli. Słyszą paradoksalną naukę o tym, że aby być pierwszym, trzeba być ostatnim ze wszystkich. „Kto jedno z tych dzieci przyjmuje w imię moje, Mnie przyjmuje” – mówi Pan, przygarniając dziecko.
Wniosek? Jeśli „jednego z tych dzieci” nie przyjmujemy, odrzucamy samego Boga. To określenie nie jest zarezerwowane wyłącznie dla dzieci. Oznacza najmniejszych, najsłabszych, najbardziej pogardzanych i pozbawionych praw, ludzi, którzy są bezbronni, niedostrzegani albo zwalczani z tego powodu, że nie pasują do społecznych kategorii znaczenia czy hierarchii.
Kiedy Jezus mówi „przyjąć”, nie chodzi Mu o powierzchowne gesty, puste deklaracje, protekcjonalne „pochylanie się” nad czyjąś biedą. Nie ma na myśli powierzchownej chrześcijańskiej poprawności, według której należy pomagać słabszym, wrzucić jałmużnę do skarbonki i modlić się za wykluczonych. To wszystko za mało. Jezus utożsamia się z najsłabszymi. Misją Jego uczniów – jeśli chcą Go naśladować i naprawdę Go spotkać – jest więc utożsamienie się z ich losem, współodczuwanie i solidarność z pogardzanymi, troska o odrzuconych. Nie jest to łatwe, często wiąże się z krzyżem niezrozumienia nawet przez innych członków wspólnoty, z pobłażliwym traktowaniem albo niestety z agresją. To nie jest jakiś dodatek do chrześcijaństwa, ale jego sedno. Jeśli z pokorą przyjmujemy najmniejszych, sprawiając, że czują się bezpieczni i kochani, przyjmujemy Jezusa. Co jednak, jeśli ich odrzucamy albo mijamy obojętnie? Samego Jezusa wyrzucamy poza Kościół, Jego traktujemy z obojętnością. Zdradzamy naszego Pana i misję, do której nas wszystkich bez wyjątku powołał.
Powróćmy jeszcze do apostołów, którzy nie tylko nie rozumieją słów Jezusa, ale i nie wykazują chęci ich dogłębnego wyjaśnienia, wysłuchania, co Pan ma im do powiedzenia. Być może nasze społeczne i wewnątrzkościelne dyskusje dryfują coraz częściej od pytania „jak pomagać?” w stronę „czy pomagać?” właśnie dlatego, że nie potrafimy, a nawet nie chcemy, naprawdę usłyszeć Jezusa. Każda taka sytuacja, kiedy zaczynamy roztrząsać, czy należy i warto nieść pomoc drugiemu człowiekowi, świadczy o tym, jak daleko nam do Ewangelii, jak bardzo nie rozumiemy Jezusa, choć chodzimy za Nim od lat, słuchamy Jego słów, widzimy Jego dzieła i nazywamy się Jego Kościołem. Jak uświadamia nam ewangelista Marek, nie wystarczy być blisko. Trzeba jeszcze mieć otwarte serce i uszy, wrażliwość i pokorę, by usłyszeć nie to, co nas w danym momencie zaprząta („Kto jest największy?”), ale prawdę, którą chce nam przekazać Pan. Nawet, a może zwłaszcza wtedy, gdy jest radykalnie różna od naszych koncepcji i planów.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki