Logo Przewdonik Katolicki

Czarna legenda Gaj Chana

Jacek Borkowicz
Pomnik Hajka Bżyszkiana stanął w Erewaniu w 1977 r. Gaj Chan został pośmiertnie zrehabilitowany przez Kolegium Wojskowego Sądu Najwyższego ZSRR w 1956 r. fot. Mosinyan/Wikipedia

Jego żołnierze walczyli z Polakami tak, jak przywykli walczyć na Wschodzie. To wtedy narodziła się w Polsce czarna legenda Gaj Chana jako herszta morderców, podpalaczy i gwałcicieli. Legenda w dużej mierze zgodna z faktami.

Imię Gaj Chana, który w kampanii 1920 r. przeciw Polsce wysunął się najdalej na zachód, może budzić grozę. Dowódca Czerwonych Kozaków, zwanych też Złotą Ordą, kojarzy nam się ze skośnookim tatarskim zagończykiem, który w służbie bolszewikom, nawet na ich tle zdołał wyróżnić się w sztafecie okrucieństwa. W rzeczywistości Hajk Bżyszkian – bo tak brzmi prawdziwe nazwisko naszego bohatera – był Ormianinem. Urodził się w Tebrizie, w Persji, ale już jako nastolatek zbiegł na Kaukaz, znajdujący się pod panowaniem carskiej Rosji. Tam zaczęła się jego burzliwa kariera.

Inteligencja i brawura
Ormianie na Wschodzie są narodem szczególnym. Jako jedni z pierwszych przyjęli chrzest i jako jedni z pierwszych padli ofiarą przemocy ze strony islamskiej potęgi. Pozbawieni władzy politycznej zrekompensowali sobie ten brak rozwinięciem zmysłu do handlu oraz oświaty. Inteligencja w połączeniu z poczuciem dyskryminacji czyniły z nich idealnych kandydatów na rewolucjonistów. Pod tym względem ich status przypominał nieco pozycję Żydów w Środkowej Europie. Skądinąd sami Żydzi byli na Wschodzie czynnikiem raczej konserwatywnym. Z kolei carska, prawosławna Rosja przedstawiała się jako jedyna obrończyni Ormian, z których wielu, jak Bżyszkian, ściągało w jej granice. Przybysze nie byli tam fizycznie eksterminowani, jak w Turcji, ale pod względem społecznego statusu biała Rosja nie mogła im dać wiele więcej. W ten sposób nasz bohater trafił w szeregi socjalistów.
Jako syn nauczyciela został w Tbilisi redaktorem socjaldemokratycznej gazetki „Banwor” (po ormiańsku „Robotnik”). To zajęcie nie zaspokajało jednak jego bojowego temperamentu. W 1905 r. wziął udział w nieudanym zamachu na gubernatora Tyflisu (Tbilisi) Golicyna. Od tej pory był publicznym, poszukiwanym listem gończym wrogiem carskiego reżimu.
Podczas wielkiej wojny Bżyszkian zawarł rozejm z państwem rosyjskim. W walkach z Turkami zdobył nawet krzyż georgijewski – najwyższe odznaczenie za męstwo. Wzięty do niewoli przez „odwiecznych wrogów” ormiańskiego narodu, uciekł i wrócił do swoich. Za rewolucji przystał do bolszewików, którzy przyjęli go chętnie, bo cieszył się renomą brawurowego kawalerzysty. Pod jego dowództwem konni krasnoarmiejcy zdobyli na białych Symbirsk. 30-letni Bżyszkian, już pod imieniem Gaj Chan, wysłał wtedy do Lenina telegram: „Zdobycie Waszego rodzinnego miasta jest odpłatą za ranę Wam zadaną”. Sowiecki przywódca leczył się wówczas po zamachu.

„Kto stał na drodze, brał w łeb szablą”
Niebawem świetnie zapowiadającego się dowódcę postawiono na czele Korpusu Kawaleryjskiego, zwanego w skrócie „Kawkorem” (bolszewicy uwielbiali skrótowce). Mówiono o nich „Czerwoni Kozacy”, ale w rzeczywistości jeźdźcy Gaj Chana z Kozakami, bezlitośnie przez bolszewików tępionymi, niewiele mieli wspólnego. Oczywiście poza „kozacką fantazją” oraz umiejętnością trzymania się w siodle.
W 1920 r. Korpus wysłany został na wojnę z Polską. Jak „Konarmia” Budionnego na południowym odcinku frontu, tak na północy „Kawkor” miał szerzyć wojenną pożogę, jako zapowiedź ustroju społecznej sprawiedliwości.
W lipcu szwadrony Gaj Chana miały pokaźny, wręcz kluczowy udział w przełamaniu polskiego frontu. W opisach tych walk często pojawia się określenie, że kawalerzyści „Kawkoru” napierali na nas „jak taran”. To wysoce nietrafne porównanie, gdyż przyzwyczajeni do trudów wojaczki żołnierze lekkiej kawalerii objechali od tyłu polskie stanowiska, przechodząc przez bagna i torfowiska jeziora Jelnia – gdzie nie stanęłaby noga piechura, ani tym bardziej laweta armatniego działa.
Odtąd Gaj Chan zwycięsko parł na zachód, po kolei zdobywając Wilno, Grodno i Białystok. Jego żołnierze walczyli tak, jak przywykli walczyć na Wschodzie. Jeden ze świadków tych wydarzeń opisał to lakonicznie: „Kto stał na drodze, brał w łeb szablą”. To wtedy narodziła się w Polsce czarna legenda Gaj Chana jako herszta morderców, podpalaczy i gwałcicieli. Legenda w dużej mierze zgodna z faktami.

Pod Toruniem i Płockiem
Gdy pod Warszawą wojska Piłsudskiego pokonały już sowiecki napór, na północy Gaj Chan nadal zwyciężał. Gdy jego konnica przekroczyła Wisłę, skierował ją na Toruń. Miasto było w owym czasie prawie bezbronne, gdyż wszystkie siły skierowano do obrony stolicy. Komendant Torunia skrzyknął kogo się dało i pod Bobrownikami, gdzie do dziś nad samą Wisłą stoją ruiny krzyżackiego zamku, dał odpór czerwonej kawalerii i artylerzystom. W ten sposób ocalił miasto, którego Gaj Chan już nie chciał zdobywać, wiedząc, co dzieje się na jego zapleczu: jego koledzy z warszawskiego znajdowali się w tej chwili ponad 200 kilometrów na wschód, i co więcej, zmierzali szybkimi krokami w kierunku całkiem przeciwnym niż on.
Gaj Chan rozpoczął odwrót, który nadal był inwazją, gdyż nawet wracając, musiał przechodzić przez tereny niezajęte przez bolszewików. Przez Włocławek dotarł do Płocka, który podobnie jak Toruń, prawie pozbawiony był obrony. Przez całą dobę czerwoni walczyli na ulicach miasta z nielicznymi oddziałami, wspartymi ad hoc zorganizowaną samoobroną robotników i harcerzy. Czerwoni Kozacy pokazali, co potrafią, mordując chorych oraz personel zajętego na chwilę szpitala wojskowego. Płock jednak udało się ocalić.
Przyciśnięty do granicy Prus Wschodnich Gaj Chan przekroczył ją pod kurpiowskim Kolnem. Przedtem jednak jego żołnierze w barbarzyński sposób, szablami i saperkami, wymordowali około tysiąca polskich jeńców, których udało im się schwytać podczas ucieczki tak zwinnej jak atak. Groby usieczonych do tej pory znaczą krajobraz północnego Mazowsza.

Ostatni odwrót
Dalsze losy naszego bohatera to typowa kariera czerwonego kombatanta. I nie byłoby o czym pisać, gdyby nie to, co wydarzyło się w 1935 r. Do tej pory czerwony terror dotykał w zasadzie tylko „wrogów ludu”: carskich urzędników, białych wojskowych, arystokrację, duchowieństwo, inteligencję oraz bogatych chłopów (wiejską biedotę oraz robotników, tylko gdy się buntowali). Proletariacki dowódca mógł w spokoju zażywać dobrodziejstw życia aparatczyka.
Tak mu się przynajmniej wydawało. Bo gdy podczas jednej z popijaw Gaj Chanowi wyrwały się słowa „trzeba usunąć Stalina”, gorliwy donosiciel spowodował jego uwięzienie. Aresztowano go w Mińsku, gdzie świętował 15-lecie „wyzwolenia miasta od białopolaków”. Ormianin trafił na początek fatalnego etapu. Po zabójstwie Kirowa w całym ZSSR rozpętano kampanię podejrzeń, będącą preludium wielkiej fali terroru.
Gaj Chana skazano na pięć lat łagru. Na miejsce zsyłki, do Jarosławia, konwojenci NKWD przewozili go z Moskwy zwykłym pasażerskim pociągiem. W połowie drogi więzień poprosił o pozwolenie skorzystania z toalety. Na korytarzu pociągnął za hamulec bezpieczeństwa, wyskoczył z wagonu i zniknął w sosnowym lesie.
Przez cały dzień 900 kursantów szkoły służby granicznej przeczesywało okolicę w promieniu stu kilometrów. Uciekiniera znaleziono w stogu siana. Miał złamaną nogę. Nie podał ręki wysokiej rangi enkawudyście, który dowodząc operacją niezwłocznie przybył, by „przywitać” zbiega.
Gaj Chanowi, korzystając z zaostrzającego się klimatu, dorzucono to i owo w akcie oskarżenia i rozstrzelano w dwa lata później. Jako Ormianin jest on uznawany dziś za bohatera w Armenii, gdzie ma pomnik w Erywaniu i ulice swego imienia, chociaż na terytorium obecnej republiki nigdy nie mieszkał. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki