Jezus mówi dziś wprost o motywacjach, dla których ludzie idą za Nim. Nie zawsze są to czyste intencje. Ci, którzy wędrowali za Nauczycielem dwa tysiące lat temu, spragnieni byli znaków i cudów. Szli za Nim, bo wyprzedzała Go sława proroka, który przywracał zdrowie i karmił tłumy. Niedawno rozmnożył chleb, a dziś znowu pytają: „Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz?”. Są zachłanni i wciąż sceptyczni, wciąż oczekują nowych potwierdzeń, że warto Mu zaufać, warto pójść za Nim, słuchać Jego nauk i według nich żyć. Gorzka obserwacja natury człowieka prowadzi do wniosku, że ta postawa się nie zmienia, choć przecież Jezus dał największy dowód swojej miłości, gdy umierał na krzyżu i zmartwychwstał, ofiarowując ludzkości życie wieczne.
Zbawicielowi zależy na zmianie tej ludzkiej optyki – od konsumowania darów i kontemplacji cudów do zwrócenia uwagi na Dawcę. Koncentracja na pokarmie dla ciała, ale także na tym, co zaspokaja potrzeby ludzkiego serca, jak nadzieja, sens życia, akceptacja, powoduje, że człowiek jest coraz bardziej nienasycony, wciąż jest w nim niepokój, wciąż woła „jeszcze!” i wciąż mu mało. Dopiero odkrycie źródła nieprzemijającego życia, spotkanie z Dawcą i poddanie się Jego miłości przynosi ukojenie i pokój ducha. Trudno czasem oprzeć się wrażeniu, że dziś głoszący, czy to duchowni, czy świeccy, zbyt łatwo sami ulegają pokusie patrzenia na dary, nie na Dawcę, gdy obiecują swoim odbiorcom radość, nadzieję, szczęście, odnalezienie dzięki Jezusowi sensu życia. To rodzaj duchowego przekupstwa, które może spowodować, że człowiek szukający Boga rozminie się z Nim. Nie o radość bowiem chodzi, nie o szczęście, nawet nie o nadzieję przede wszystkim, ale o spotkanie z Jezusem. Z Nim przecież nawet trudy życia i wielkie cierpienia zyskują nowy wymiar.
Dlatego na pytanie „Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boże?” Jezus odpowiada: „Na tym polega dzieło Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał”. Ani mniej, ani więcej. Wystarczy uwierzyć. A do tego nie prowadzą nadzwyczajne znaki, bo – jak wiele razy czytaliśmy w Ewangelii – wiara zawsze je wyprzedza. Jezus daje nam łaski, ale czy chce, byśmy skupiali się wyłącznie na ich „konsumowaniu”? Czyż nie po to ich nam udziela, by otworzyć nas na Jego miłość, na Jego przemieniające słowo? Sytość, nie tylko ta fizyczna, rozleniwia. Może w pewnym momencie wystarczą nam wspaniałe uczucia na modlitwie, przekonanie, że Jezus wysłuchał naszych próśb, wiara, że Bóg błogosławi naszym planom, i świadomość, że dobrze wypełniamy Jego wolę. Zwalniamy wtedy na drodze, wpadamy w pobożne samozadowolenie. Przebudzenie z takiej duchowej drzemki bywa bolesne, czasem nawet wstrząsające. Nie warto więc trwonić sił na szukanie duchowych namiastek, na ekscytowanie się tym, co efektowne, bo to nigdy nie zaspokoi głodu miłości. Nasze złaknione dusze, stęsknione serca nasycić może tylko On sam, Jezus, który z miłości do człowieka stał się Chlebem.
Dialog zapisany przez św. Jana jest jedną z wielu sytuacji w Ewangelii, które pokazują, jak bardzo różni się myślenie ludzkie od myślenia naszego Pana, logika człowieka od Bożej logiki. Słuchacze Jezusa myślą swoimi kategoriami, rozpatrują wydarzenia pod kątem własnych pragnień i korzyści, ślepi i głusi na perspektywy, które przed nimi otwiera Nauczyciel. To też się nie zmieniło. Ileż to razy negocjowaliśmy z Bogiem po swojemu, ile razy próbowaliśmy Go delikatnie zaszantażować, wywrzeć nacisk, by spełnił nasze pragnienia, pomógł w realizacji naszych własnych planów, w ogóle niezainteresowani tym, co On sam proponuje? To dość subtelne, ale przecież twarde dowody niewiary i braku zaufania do Boga. I składają je często nie ci, którzy głośno deklarują swoje wątpliwości czy poszukiwania, ale ludzie mieniący się przyjaciółmi Pana, Jego zaangażowani i gorliwi uczniowie. Ten rozdźwięk między myśleniem Jezusa i myśleniem ludzkim znosi Eucharystia. Kiedy karmimy się Jezusem, zmieniamy naszą optykę. Widzimy świat i siebie jak On, jak On myślimy, i staramy się postępować po Jezusowemu.