Coraz częściej koleżanki pozdrawiają mnie z Rodos. To znaczy z ROD, czyli Rodzinnych Ogródków Działkowych. Działkowe ogródki stały się modne. Podobno boom nastąpił w czasie zeszłorocznych wakacji, ale ja obserwowałam to już wcześniej. Wiosną moja znajoma, znana wykonawczyni muzyki folkowej, zagospodarowała niewielką działkę w centrum Warszawy. Tak, bo wcale nie chodzi o daczę pod miastem. Ogródki działkowe w samym środku dużych miast, które dotąd były domeną babć i dziadków, teraz są na wagę złota dla osób w okolicy trzydziestki. Więc ta moja znajoma zaprosiła chętnych do pomocy w stawianiu niewielkiej szklarni i generalnie uporządkowaniu obszaru, który nabyła. Ochotników zgłosiło się wielu, a ona dokumentowała postępy. Atmosfera była fantastyczna, wszyscy zaangażowani, w dobrych humorach wspaniale spędzali czas przy pracach ogrodowych. Domek już stał, leciwy, drewniany, jakby żywcem przeniesiony z wioski. Oczywiście nieduży, bo na ROD wszystko musi był małe – takie są przepisy. Grządki z własnymi pomidorami i sałatą, drzewa owocowe, krzaki porzeczek, trawa wymieszana z koniczyną i łubinem, motyle i świergot jerzyków. Czego chcieć więcej? Taka namiastka wsi w centrum. Bez ambicji na nie wiadomo co. Żadnych wypasionych domów, żadnego bogactwa na pokaz, żadnych mercedesów. Swojskość polskiego „Rodos” jest urzekająca, a działkowy rozmiar odpowiada obecnemu trendowi na minimalizm. Cieszymy się tym, co mamy, kawałkiem zieleni i prysznicem pod drzewem.
Mam swoje sprawy z działką. Kiedy moi rodzice zaczęli kopać ziemię w miejscu, gdzie teraz rośnie czereśnia, byłam nastolatką i miałam znacznie ciekawsze zajęcia niż spędzanie niedzieli z rodzicami na pustym polu. Długo działka znaczyła dla mnie przeraźliwą nudę. Doceniłam ją, gdy urodziły się moje dzieci: miały tam piasek i wodę, co dawało błoto, taplały się w nim na golasa, zaliczały drzazgi w stopach i użądlenia, zjadały maliny prosto z krzaka, zakładały kolonię mrówek, kłuły się różami i wspinały na drzewa. Uprawy długo mnie nie interesowały, ale i na to nadszedł czas. Przeglądam kolejne numery „Działkowca” i innych „Ogrodów”, czytam porady, wybieram rośliny i mogłabym wydać na nie fortunę. Teraz na działce moich rodziców tapla się w błocie kolejne pokolenie dzieciaków, a czereśnia karmi kolejne pokolenia szpaków. Tylko ona ostała się z pierwszych nasadzeń. Pamiętam, gdzie rosły śliwy, grusza i jabłonka. Gdzie mama pieliła truskawki i jak zbierałam stonkę z pomidorów (podarował nam ją sąsiad). Pod gruszą, której nie ma, pochowaliśmy naszego ukochanego psa. Kawałek ziemi, z którym łączy się tyle wspomnień. Nasze Rodos.